poniedziałek, 13 grudnia 2010

10 grudnia 2010r.


            Idę na piechotę. Jest śnieżyca i przez to korek, a ja nie chcę się spóźnić. Docieram na Karb, jest po 15.00. Za chwilę mam autobus nr 39 z Centrum na Bobrek. Czekam do 15.30 i jak nie dotrę, to idę z buta. Wszędzie mnóstwo śniegu i błota. Parę minut przed wyznaczonym czasem przeze mnie, dociera 39 i jadę. Zastanawiam się nad tym, jakie to będzie wyjście? Osiem osób na raz w jednym miejscu, może być ciekawie. Chcę dać nam szansę, jako grupie i zobaczyć, czy możemy gdzieś razem wychodzić. Tak, to jest mały eksperyment. Docieram na miejsce zbiórki i pierwsze osoby już są. Za dziesięć minut 16.00 są już wszyscy. Sprawdzam legitymacje i zgody. Jedziemy tramwajem do Centrum i parę minut po 16.00 jesteśmy w Agorze. Decydujemy się, mając jeszcze ponad godzinę do seansu, pójść do salonu gier, bo większość tu jeszcze nie była. Kręgle i bilard to wg mnie najlepsze atrakcje tutaj. Gry video i zręcznościowe kosztują majątek, ale wpadły głęboko w oko chłopcom. Idziemy coś zjeść, z czterech restauracji wybrali kanapki z kurczakiem. Odebraliśmy bilety i po zakupie napojów z popcornem, weszliśmy do sali. Usiedliśmy na samej górze w ostatnim rzędzie. Ostatnie prośby z mojej strony o dobre zachowanie i życzę wszystkim dobrego seansu. Film ciągnie się jak krew z nosa. Akcja jest, ale wątki dialogów rozbudowane są na maxa. Przez to film robi się nudny, może nie dla mnie, ale dla chłopków. Zaczynają się wygłupy. Ktoś rzuci popcornem, zaklnie czy puści „gaza”. Moje upomnienia nie odnoszą rezultatu. Jest chwila spokoju, ale to jest tylko chwila. Ktoś wreszcie zwraca na to zachowanie uwagę, oprócz mnie. Pierwsze zdanie, jakie słyszę: to gdzie jest opiekun! Wstaję i dostaję opieprz! Chłopaki milczą, a cała złość tej pani, skierowana jest na mnie. Po seansie podchodzę i zaczynam rozmowę, jak się okazuje z panią pedagog. Dostaję receptę: porozmawiać z chłopcami o ich zachowaniu! Wow, jestem zaskoczony. Proszę ją, by następnym razem zareagowała szybciej i gdy to nie odnosi skutku wezwała ochronę. Po to jest w kinie, by rozwiązywać takie sytuacje. A jak nas wyrzucą, będę miał dodatkowy materiał do rozmów. „Proszę pana, to są dzieci, chcą oglądać, a pana rolą jest ich pilnować”. Zgadzam się, tylko moja praca od pani różni się tym, że pani jest w szkole i jeśli uczeń robi ciągłe problemy, to odsyła się go do innej placówki lub używa innych metod. Ja na ulicy, gdy zwracam uwagę i chcę porozmawiać, słyszę „wypierdalaj stąd frajerze”, bo tu, na ulicy, nic im nie grozi i nikt ich niczym nie zaszantażuje, zastrasza, tu czują się „wolni” i mówią, co myślą, czują. W szkole, tylko niektórzy nie liczą się z konsekwencjami. Placówka a ulica to są dwa inne światy. Żegnam się i bardziej z poczucia wychowania niż z poczucia winy, przepraszam za ich zachowanie. Co za paradoks! Są długie schody na dół i mam czas przemyśleć swoją reakcję. Mówię sam do siebie cytat z filmu „Dni futbolu”: światło jest we mnie, światło jest we mnie. Czy chcecie o czymś ze mną porozmawiać? Jestem wkurzony, bo dostaje mi się za was! Milczenie. Po chwili jeden na drugiego zwalają, co kto zrobił. Ten, który był najbardziej spokojny, mówi, że on tylko pierdział, ale się nie śmiał;). Próbują mnie rozbawić i niektórym się to udaje. Mówię, że jestem zawiedziony ich zachowaniem. Nie wiem, co mogą zrobić, ale będą musieli się naprawdę postarać, by namówić mnie do wyjścia gdziekolwiek. Dziś zobaczyłem, że jeśli ja dostaję ochrzan, oni się zmieniają. Kiedy to na nich spada, staja się agresywni. Chyba im na mnie zależy, przynajmniej niektórym. Jedno wiem, że jako grupa nie jesteśmy gotowi gdzieś wyjść na dłużej. Dotarliśmy na Bobrek. Jest 20.20 i najbliższy autobus mam za godzinę. Przechodzę z nimi na ty i chcę nadal pracować jak równy człowiek z równym człowiekiem. W. mówi, że forma Pan nie jest dla niego wyrazem szacunku, ale, że ktoś nad nim panuje i dlatego się buntuje. Robert mu pasuje lepiej. Czas zacząć wprowadzać normy każdego z nas do grupy, ale to od poniedziałku, dziś jestem zmęczony,  przede mną jeszcze szmat drogi do domu, a myśli i obrazy pędzące w mojej głowie są moimi towarzyszami więc nie jestem sam.

piątek, 10 grudnia 2010

8 grudnia 2010r.

            Jestem po 12.00 na Bobrku. Kieruję swoje kroki do szkoły podstawowej nr 16, gdzie (mam nadzieję) dziś będziemy mieć zajęcia na hali sportowej. Umowy jeszcze nie zdążyliśmy podpisać. Za pośrednictwem bloga, zgłosił się do mnie sponsor, który chce opłacić nasz pobyt w tym miejscu. Jeszcze raz w swoim imieniu, a także w imieniu dzieci, dziękuję. Po kilku minutach jestem u pani dyrektor. Opisuję sytuację (osoba odpowiedzialna za umowy po naszej str. jest na L4) i naszą chęć, by korzystać z hali. Umowa nie zając, nie ucieknie. Rozmawiamy o finansach lub raczej o ich brakach. Czy to OPP, czy stowarzyszenie a nawet budżetówka, problemy są wszędzie. Także w tej szkole. Brakuje pomocy naukowych wszelkiej maści oraz sprzętu. Szkoda, bo ta szkoła jest jedyną szkołą rejonową na Bobrku, a jeśli nie będziemy inwestowali także w dzieciaki, to zmiany będą, ale na gorsze. Idę z panią z sekretariatu do wuefisty, miłego pana K. Oprowadza mnie po obiekcie, tłumaczy, co i jak oraz gdzie. No to wszystko gra! Żegnam się, mam jeszcze godzinę do 14.30 i idę do rodziców kilku chłopców, z którymi nie udało mi się skontaktować. Po wizycie w jednym z domów, spotykam K. i K. Idziemy już razem, po B. Zauważam, że K. nie ma torby, siatki, niczego. Okazuje się, że nie ma obuwia sportowego (tenisówek rozmiar 41). Będzie grał na boso. Choć widzę, że go to krępuje, to mimo to cieszy się na zajęcia. Postanawia się tym nie przejmować. Ja z kolei mam tę sytuację w pamięci. Od 14.20 jesteśmy w środku. Mamy dwie piłki do kosza i jedną do „zbijaka”. Jest nas pięcioro. Zaraz będzie dzwonek na przerwę i jeszcze czworo chłopaków do nas dojdzie. Sala jest niezła, ale jednej rzeczy nie umiem pojąć: czemu na sali gimnastycznej nie można grać w piłkę nożną? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Gramy na rozgrzewkę w „zbijaka”. Dwie drużyny nawzajem się zbijają, aż zostanie jeden. Gramy w kosza, na tę okazję obniżamy kosze. Zaczynają się pierwsze spięcia. Temu się nie chce, ten jest słaby, a trzeci nie gra z frajerami. Zaczynamy rozmowę. Słaby będzie grał, ale nie będzie się wysilał, bo jest trochę chory. Trzeci zmienia drużynę, bo w pierwszej mu nie podawali. Tam są drzwi, jeśli ci się nie chce dzisiaj, nie musisz tu z nami być, przyjć następnym razem. Tu nikt nie jest na siłę. Marudzi i zaczyna się przeklinanie i złość do mnie. Czekam aż skończy. Pytam się czy nadal chce z nami być? Tak. Ok, ale nie chcę już słyszeć, że mu się nie chce, jeśli nadal chce się tak zachowywać, to może od razu wyjść, bo ja się na takie zachowanie nie zgadzam. Zmieniamy skład. Pierwszy mecz kończy się wynikiem 18:20. Robimy małą przerwę i gramy w piłkarzyki, które stoją we wnęce. Drugiego mecza nie udaje nam się dokończyć. Gramy jeszcze w „31” oraz w dwa ognie. Kończymy kilkanaście minut przed czasem. Zbieramy się w szatni i proszę o otwarte uwagi do zajęć. Kilka osób jest zadowolonych i chcą by ci, co nie maja zamiaru grać, nie przychodzili. Reszta się zgadza. Ja obiecuję przygotować plan zajęć. Jedną godzinę będziemy grać, a w drugą zrobimy coś innego, a już moja w tym głowa, by było to ciekawe. Wiem, że muszę z kilkoma porozmawiać na osobności, bo sygnały są na tyle silne, że nie powinienem ich lekceważyć. To był dzień pełen wrażeń. Rozdaję zgody na udział w zajęciach i wyjście do kina w piątek. Harry Potter rządzi!

wtorek, 7 grudnia 2010

6 grudnia 2010r.


            Jestem na Bobrku po 14.00. Od razu spotykam A., który wraca ze szkoły. Rozmawiamy o tym jak to się dawno nie widzieliśmy. Za chwilę będzie wracał S., więc idziemy przed niego. Dziś A. nie może z nami być, bo ma ważne spotkanie. Ok, nie widzę problemu. Jest S. i razem idziemy zanieść plecak. Szkoła, to jest temat, który nas zajmuje. Z tego, co zrozumiałem, ciągle są w niej bijatyki i przepychanki. Jak to zostało powiedziane: jedna baba na korytarzu nie upilnuje wszystkich! Wracamy na plac zabaw. Pusto i cicho. Decydujemy się pojechać do AGORY. Jesteśmy w dwójkę, bo nikt inny nie przyszedł. Dzwonię do B., ale jakaś dziewczyna odpowiada, że to już nie jego numer. Jedziemy banką, jest okazja porozmawiać. Chłopak mam ambicje i chce się uczyć. Moje zadanie to wsparcie i motywowanie go do dalszej nauki i pracy. Wysiadamy i przebijamy się przez śniegowo-wodną bryję. Płacimy za bilard i zaczynamy grać. Nie mija 20 minut a pojawiają się chłopaki. Cała czwórka z pełnymi kieszeniami cukierków. Dziś Mikołaja i w AGORZE można go spotkać oraz coś dostać. Witamy się i zdziwieni, że my tutaj i tylko w dwójkę. Kto nie przychodzi na miejsce zbiórki, sam jest sobie winien, mówię, ale nie widzę przeszkód, by do nas dołączyli. Zostało nam 40 minut gry. W tym czasie przyszło kilkoro dzieci z Bobrka, w tym grupka z czteroletnią dziewczynką. Same. Gdy patrzyłem, jak stoją przy bilardzie z tą małą, której tylko wyciągniętą głowę widać, byłem poruszony. W sumie, jakbym miał się opiekować rodzeństwem w zimie, to też bym tu był. Za oknem śnieżyca, a ja mam wrażenie, że przewinął się tu cały Bobrek! Pod koniec naszego turnieju(graliśmy po dwóch w trzech drużynach) przyszedł do mnie młody chłopak po pięć złotych. Po krótkiej rozmowie, nie dałem mu. Chciał na gry. Podziwiam jego odwagę, bo przy wszystkich mnie oto poprosił. Coś czuję, że AGORA będzie miejscem spotkań młodych ludzi, a co za tym idzie, wymuszeń, kradzieży, przemocy a może nawet prostytucji dziecięcej. To jest ciemna strona galerii. Nie mam złudzeń. Na koniec, usiedliśmy i rozdałem słodycze, które dostałem z parafii oraz własne. Wszyscy chcą przyjść na salę gimnastyczną w środę o 14.30. To będzie wielki dzień, bo wreszcie mamy miejsce spotkań, ale czy będzie tak atrakcyjne jak AGORA? To jest moje zadanie.

sobota, 27 listopada 2010

26 listopada 2010r.

            Dziś słonecznie i choć trochę można się nacieszyć promieniami słońca. Jest około +7ºC. Po wizycie w szkole podstawowej, wiem, na czym stoję. W środę będziemy chodzić na salę, jeśli dzieciaki się zgodzą. Koszt na dziś to 90zł za dwie godziny. Pytanie, jakie mi się nasuwa, to czy uda się nam wydać tą kasę w inny, ale lepszy pomysł? Jest możliwość chodzić na bilard, gdzie godzina kosztuję 10zł lub kręgle za 45zł/h. Razem 55zł za dwie godziny zabawy. Problemem jest zimno i śnieg, cała ta zima. Jeśli chodzi o ferie, to już wiem, że szkoła poza zajęciami z tańca nic nie organizuje. Fajnie, będzie coś ekstra na ten czas dla dzieciaków wymyśleć. Dziś zebraliśmy się prawie wszyscy na boisku. Koniec tygodnia sprawia, że jest tłoczno, pomimo spadającej temperatury z każdą minutą. Ja jestem w 2 bluzach i kurtce i komfortu nie czuję. Obok mnie chłopaki w samych bluzach, grzejąc ręce w kieszeniach swych cienkich dresów. Nikt nie ma zimowych butów. W tym obuwiu nie jest możliwa gra w piłkę. Dzielimy się na dwie sześcioosobowe drużyny. Gramy szpila do 10 punktów, po dwie połowy na nowych zasadach, cokolwiek to oznacza. Atmosfera jest dobra. Dziś przecież gra Polonia Bytom vs Legia Warszawa. Kilku chłopców się wybiera na stadion. Będą stali przy płocie i kibicowali. Pierwszą połowę wygrywamy 10:9. Dochodzi jeszcze kilka dzieciaków. Zmieniam się z jednym z nich i idę pograć w kosza z chłopakami, z którymi dawno nie miałem kontaktu. Pomysł z salą się im spodobał. Trzeba będzie spróbować ją załatwić za darmo lub znaleźć sponsora, bo 360,00zł miesięcznie to duży wydatek a w sumie tylko 8h zabawy. Od 15.30, to już w ogóle nie jest przyjemnie. Zimno przenika do szpiku kości. Jeśli mi jest zimno, to aż strach pomyśleć jak oni się czują. Jedno jest pewne, że są twardzi i zahartowani. Grasz, ruszasz się albo marzniesz, to jest twój wybór. Jedyna zimowa możliwość. Oczywiście, zawsze możesz iść jeszcze do domu. Zastanawiam się, co sprawia, że pomimo tak złej pogody, tak wielu chłopaków jest na dworze a nie w swojej kamienicy? Inną sprawą jest, że niektórzy z nich, jak nie zagrają w piłkę raz dziennie, to nie zasną! Po 17.00 idę do domu. Umawiam się na następny raz, a to niestety będzie dopiero w następny poniedziałek, gdyż mam wyjazd służbowy. Nienawidzę piątków na Bobrku, bo nie ma się jak stąd wydostać bezpośrednio na Miechowice, tylko trzeba jechać przez Centrum. W domu, próbuję się rozgrzać, lecz dopiero napój imbirowo-miodowy o dziwo przywraca mi prawidłowe krążenie.

środa, 24 listopada 2010

24 listopada 2010r.

Śnieg…jak dobrze, że zaczął padać!! Czekałem na to całą jesień!! Jak to śpiewa Jaromir Nohawica: …To mokré bílé svinstvo padá mi za límec už čtvrtý měsíc v jednym kuse furt prosinec Večer to odhážu namažu záda a ráno se vzbudím a zas kurva padá… Nie ma nic gorszego jak mokry śnieg  na ulicach, podwórkach i co gorsze w miejscu pracy. Udałem się do pierwszej Szkoły nr 3. Po kilku minutach pojawił się pan dyrektor i zaczęliśmy rozmowę. Okazało się, że Bobrek to miejsce gdzie wszyscy biją się o halę i jedyny wolny termin to od 19.00!!
W poniedziałek i czwartek karate, a we wtorek i piątek ćwiczą dwie drużyny piłkarskie. Środa też zajęta, przez młodzież z Domu Nadziei. Jedyny wolny termin, to sobota, ale wtedy gralibyśmy z nauczycielami, więc jak przypuszczam chłopaki tego nie zaakceptują. Opisuję, co robię i na czym moja praca polega. Wyrażam naszą gotowość do współpracy i udziału w różnych zawodach, akcjach czy spotkaniach. Słucham z uwagą o problemach z uczniami i zostawiam moją wizytówkę. Idę do szesnastki, szkoły podstawowej, lecz pani dyrektor nie ma. Umawiam się na jutro na 9.15. Różnica między tymi dwoma obiektami jest ogromna, jeden jest darmowy, bo ze środków unijnych a za ten musielibyśmy zapłacić. Poczekam do jutra i zobaczę, co da się załatwić. Zaś to mokre białe świństwo zaczyna intensywniej padać. Jestem na placu zabaw, gdzie spotykam pierwszą niepowtarzalną śnieżynkę B. Nie zniechęcony aurą, ma piłkę. Rozmawiamy chwilę o wczorajszej dyskotece, na której był. Nikt więcej nie przychodzi, ale ja już wiem, że dojdą wszyscy na Hilwę. Jesteśmy we dwóch i gramy w olimpiadę. Nie mija kilka minut i są kolejne dwa a nawet cztery płatki śniegu. Śnieg jest nieproszonym gościem na boisku. Nie gra, ale równocześnie bierze czynny udział i jako niezrzeszony zawodnik, gra przeciwko każdemu z nas w swej mokrej i zimnej jak lód naturze. Sypie coraz mocniej, aż przez chwilę tworzy biały dywan, po którym my próbujemy biegać, grając i ślizgając się równocześnie. Pierwszy mecz kończy się kłótnią. Bijatyka wisi w powietrzu, a atmosfera gęstnieje. Jednak nie ma walki. Sprawa kończy się na wyzwiskach i wykopaniu piłki w pobliskie krzaki. Dochodzą kolejne śnieżynki i już w kompletnym składzie gramy nową szpilę. Robię zamieszanie i przy podziale na drużyny wprowadzam zamiast nr., litery alfabetu. Patrzą na mnie znów dziwnie, ale chcieli bym rozdzielił, to moja sprawa, jaką metodę wybiorę! Stawiam na swoje. Kończymy grę przed 17.00. Ja jestem zmęczony i mokry. Mam nadzieję, że uda się choć raz w tygodniu  być w jakimś suchym i ciepłym miejscu. Jest ponad 2 stopnie C. a ja chcę tylko do domu, pod ciepły prysznic i do michy bigosu! Uważam, że 4h w takich warunkach to dobry wynik.

wtorek, 23 listopada 2010

23 listopada 2010r.

            Szykuję się do zimy stulecia. Metoda jaką wybrałem jest prosta: nie ubierać się za ciepło, bo kiedy będzie naprawdę zimno, to co ubiorę? Jak już wspomniałem nie raz, miejscem mojej pracy jest dzielnica Bobrek. Dzisiaj pojechaliśmy w trójkę do Agory. Planujemy wyjście do kina i chcieliśmy sprawdzić czas, koszty i co byśmy tam mogli jeszcze  robić. Trwało to 90 minut i wróciliśmy. W mniejszym gronie nie było tyle napięć i mogliśmy swobodnie porozmawiać. Wspomniałem, że nie mam w domu TV. To niemożliwe, jak to, nie stać mnie? Sześć lat bez telewizji, jak to możliwe? Mówię o moim wyborze, dlaczego, ile czasu marnowałem itp. Teraz jestem: ten bez TV! Co za borok. Na Stalowej spotkaliśmy jeszcze D. i K. Dziś w szkole podstawowej była dyskoteka i B., który ma piłkę też tam był. Chłopcy próbowali wejść, ale jako, że nie są z tej szkoły, zostali wyrzuceni. Piłkę zdobyliśmy w inny sposób i znów poszliśmy na Hilwę. W mroku dwóch lamp zagraliśmy w medale i olimpiadę. W pierwszej grze, gra się we dwóch na jednego bramkarza, do dwóch goli, a olimpiada to strzelanie goli z różnych miejsc. Kto ma najsłabszy wynik, staje na bramce. Ten, kto grał ze mną, nie był zadowolony. Granie ze mną to przekleństwo, ale o dziwo mój duet trzy razy pod rząd wygrał! Szacun, jak to mawiał Pyrczek. Jest przed osiemnastą. Dziś był dobry, ale zimny dzień. Jutro mam spotkanie z dyrektorem szkoły w sprawie hali. Gdzieś musimy przezimować, inaczej zamarzniemy.

poniedziałek, 22 listopada 2010

22 listopada 2010r.

            Dotarłem na Bobrek. Czuć w powietrzu zbliżającą się zimę. Jestem ciekaw, bo od środy mnie na Bobrku nie było. Uczestniczyłem w szkoleniu, które ma na  celu poprawić jakość mojej pracy. Od 15 listopada mamy nowe centrum handlowe AGORA w Bytomiu. Chłopcy już tam byli i proponują byśmy poszli tam jako grupa. Miejsce ich własnej pielgrzymki to centrum gier komputerowych. Niektórzy byli tam już  kilka razy i nie wygląda na to by miało się im tam znudzić. B., który pożyczył grę, nie przyszedł, dlatego udaliśmy się na Hilwę, by zagrać w kosza.  Był to czas wygłupów i szalonej gry, gdzie kroki i zasady nie miały zastosowania. Po dwóch meczach, nie mieliśmy już sił. Warunki nie są najlepsze a aura nas nie rozpieszcza. Udaliśmy się do sklepu na zakupy. Dziś każdy mógł wybrać co chciał do kwoty 2,50 zł lub wejść w układ z kimś i kupić coś wspólnie. Rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić i jedno jest pewne, że koło AGORY nie przejdziemy obojętnie. Pożegnałem się i połamany, zmarznięty wróciłem do domu.

środa, 10 listopada 2010

8 listopada 2010r.

             Jest zimno, mokro i obleśnie. Cały Bobrek jest we mgle, a aura tajemniczej nudy wyziera z każdego miejsca. Idę ulicą i spotykam B., zdaje mi relację z wczorajszego meczu. Było ślisko i grając na Hilwie miał niezły ubaw. Dziś też by pograł. Siąpi, a z pobliskiej kopalni widać słup ognia, który całym swym blaskiem przebija się przez wszechogarniającą mgłę. Na rogu ul. Stalowej spotykam K. Obaj chłopcy mają ochotę w coś zagrać. Udajemy się do jednej z kamienic i obok WC przy oknie na półpiętrze rozkładamy grę. Kątem oka widzę skradającego się K. Chce nas wystraszyć, ale udaje mu się tylko wystraszyć B., bo K. jest tak ruchliwy, że nie ma możliwości go zaskoczyć. Warunki są tu trudne, K. proponuje byśmy poszli do kościółka, czyli kaplicy ewangelickiej, która stoi pomiędzy rzędami familoków. Tam jest daszek i można się schronić oraz spokojnie rozegrać grę. Gdy jesteśmy już na miejscu, okno od drzwi wejściowych jest rozwalone i można spokojnie je otworzyć. Chłopaki jednak się nie decydują wejść do środka. Gramy w CYTADELĘ po dwie postacie, by była większa interakcja między nami. Jako pierwszy osiem dzielnic ma K. ale na punkty wygrywa B. Decydujemy się pójść do sklepu. K. idzie do domu i już nie może więcej wyjść. B. przypomniał sobie, że miał zajść komuś po coś i zapomniał to odnieść. Idzie w końcu po godzinie. Matka K. woła go do siebie. Wraca i razem w trójkę idziemy do Biedronki. Po drodze rozmawiamy o projekcie kolędnicy. Jest to moja propozycja na to by zarobić kasę na wyjazd w góry. Chłopcy chodziliby i śpiewając kolędy zbieraliby wolne datki. Jakąś część przeznaczylibyśmy na wyjazd a cześć byłaby dla nich. Chłopaki są zainteresowani i gotowi się zaangażować. Obiecuję, że przygotuję projekt i będę szukał dodatkowych pieniędzy na nasze działania. Po drodze dołącza do nas S. Każdy kupuje to na co ma ochotę, soki, bułeczki i jedną czekoladę, której i tak nie zdążyliśmy zjeść. Idziemy na bilard, gramy dwie gry kontynuując wątek kolęd. Jest po 17.00 gdy kończymy grę, umawiam się na środę i idę na autobus. S. czeka ze mną na przystanku i jest to fajna okazje porozmawiać jeden na jeden. Po 18.00 jestem w domu z ogromnym bólem głowy i z nadzieją, że ten projekt może się udać.

6 listopada 2010r.

            Jestem na Bobrku po 8.15 i udaję się na miejsce zbiórki. Chłopaki już są, sprawdzam legitymację i ruszamy banką do Centrum. Tam biegnąc udaje nam się złapać 19-stkę i po 45 minutach jazdy przez Radzionków jesteśmy w Tarnowskich Górach. Jeszcze jedna przesiadka i po 10.00 jesteśmy na kąpielisku. Emocje się uwalniają a ja się cieszę, że udało nam się tu dotrzeć. Czarna rura rządzi tak jak poprzednio, inne atrakcje się nie liczą, no chyba że mówimy o sztucznej fali. Bawiliśmy się, ucząc się przełamywać swój strach, by w końcu zwycięsko pokonać czarną rurę. Wracając do domu, spotkaliśmy kibiców Ruchu Chorzów na przystanku, na szczęście udało nam się bezpiecznie dotrzeć na Dworzec PKP w Bytomiu. Po kłótniach i przepychankach zdecydowaliśmy się na posiłek. Walka toczyła się pomiędzy pizzą a hamburgerem. Po 14.00 byliśmy już na Bobrku zadowoleni i szczęśliwi, że się ten wyjazd w końcu odbył.

piątek, 5 listopada 2010

5 listopada 2010r.


            Dziś zaplanowana wycieczka więc gotowy i w kąpielówkach na sobie udałem się do mojej  świeżo wypucowanej bryki, z szybką- nówką( miałem  włamanie 23/10) i odpalam…a tu niespodzianka. Ryk na pół Miechowic! Myślę, gdzie mój tłumik? Czyżbym się urwał na garbie, który powstał ze szkód górniczych? Nie, życie nie jest proste, lubi dać w mordę i to dwa razy. Dziś zniknął mi katalizator…wiem trudno w to uwierzyć, ale sam widziałem miejsce gdzie ów był zazwyczaj a jest puste. Dynda tylko równiusieńko obcięta rura. Jest przed 13.00 a za 30 minut mam być na Bobrku. Już wiem, że nie pojedziemy, gdyż mamy zbyt mało czasu, by przeorganizować wyjazd. Udaję się na 183 i za parę minut, pięknym, nowiuśkim taborem, posiadającym wszystkie niezbędne części udaję się na miejsce zbiórki. Chłopaki już są w komplecie. Mówię, jaka jest sytuacja i wyjazd odwołany. Energia i emocje lepsze niż na wczorajszym meczu Lecha. Po 15 minutach, dochodzimy do wspólnego zdania i przenosimy wyjazd na jutro. Mówię o swoich obawach i tego, że boję się jechać w nieznane. Oni, że bardzo chcieli jechać i są mocno zawiedzeni a także rozczarowani. Ja mam w sobotę więcej czasu i możemy spokojnie dojechać sobie autobusem. Dochodzi do nas reszta i prawie pełnym składem idziemy na boisko. Dwóch idzie na zakupy a ja z resztą na „Hilwe”. Rozmawiamy o wczorajszym meczu i emocjach z nim związanymi. Jest nas dziś dużo więcej, bo od 15.00 zajęcia na boisku ma Fundacja Dom Nadziei. Dwóch chłopaczków z tej grupy dochodzi do nas. Jest duże zamieszanie i swobodna wymiana myśli. Nikt nikogo nie cenzuruje. Mecz nie należy do udanych. Przed 16.00 decydujemy się zmienić rozrywkę i pójść do Parku, by zagrać w Policjantów i Złodziei. Gdy grupa złodziei się chowa,  policja liczy i bez zgody oraz wiedzy reszty zjada wspólną czekoladę, którą mieli na przechowanie. Mają teraz dużo energii i łatwo nas znajdują i wyłapują. Tylko ja widzę jakiś problem w tym, co zrobili, reszta mojej złodziejskiej grupy nie. Dziś słyszę, bym lepiej się zamknął, bo nic nie wiem i się nie muszę wtrącać. Po 15 minutach kłócenia się, kto dał pomysł by zjeść, kto ile zjadł kostek, zaczynam się śmiać. Przecież nie chodzi mi o czekoladę, mówię, ale o to, że oszukujemy się nawzajem i nadal sobie nie ufamy. Bez gniewu i oburzenia reszty pozbawionych możliwości konsumpcji czekolady, zostałem sam. Temat umarł. Jest przed 17.00 i pora kończyć, gdyż jest coraz ciemniej. Mam kolejny orzech do zgryzienia i chcę przeanalizować ich potrzeby i oczekiwania odnośnie naszych spotkań, bo tu jest najwięcej napięć, ale zacząć chcę od siebie.

środa, 3 listopada 2010

3 listopada 2010r.


            Dotarłem do domu. Zmęczony, ale zadowolony wróciłem, a przejeżdżając przez Bobrek(zawsze tak jest, gdy jadę do/z Cieszyna) rozglądałem się i zastanawiałem, co się wydarzyło w czasie mojej nieobecności? Wypakowałem samochód i … na przystanek! Po 14.00 z minutami jestem na dzielnicy. Idę na spacer, słońce mimo chłodu można jeszcze wyczuć. Robię pierwsze koło i wracając ul. Piecucha spotykam kilku chłopaków, tzw. grupę A.Q.U.A, tylko bez Q. Rozmawiamy chwilę, mają już inne plany na dziś więc idę szukać reszty. Nie było mnie kilka dni i zauważam pewien dystans co do mojej osoby. Na boisku spotykam chłopaków. Razem się cieszymy- ja, że nie zapomnieli, a oni, że jednak wróciłem. Gdy kilka dni temu się żegnaliśmy, mówiłem im, kiedy i dlaczego później pojedziemy na basen oraz dlaczego nie ma spotkań, ale zdążyli zapomnieć. Gramy w karne, by potem rozegrać mecza z innymi chłopakami, którzy na jedynym porządnym boisku na Bobrku zdążyli się zebrać. Gram z dwójką w kosza, patrząc jak reszta gra w nogę. Do 16.00 już jest po wszystkim. Karne zadecydowały o wygranej i przegranej. Chłopaki się rozchodzą, umawiam się na jutro, bo w piątek wyjazd na basen. Dochodzi do nas już wolna grupa A.Q.U.A. i to w pełnym składzie. Gadamy chwilę, a ja próbuję wczuć się i na razie pomyśleć, jakie mogą być ich potrzeby i jak ja mogę być pomocny w ich realizacji. Nie mam żadnego wielkiego celu pedagogicznego, ale jedno wiem, chcę im towarzyszyć i pomóc im znaleźć ich własną drogę. Jest późno i czas na ewakuację, bo od 16.00 robi się ciemniej i ciemniej, aż mroczno. Opuszczam boisko i towarzyszą mi trzy młode osoby. Umawiam się na spotkanie i żegnamy, …bo każdy może wrócić do swoich zdań, jedni tych szkolnych inni tych z pracy. Lęk, że moja nieobecność w dzielnicy sprawi regres w relacjach, okazała się nieprawdziwą mrzonką. Uff..

czwartek, 28 października 2010

27 października 2010r.

            Jestem od poniedziałku w Dzięgielowie i uczestniczę w zaawansowanym kursie duszpasterskim, który składa się z sześciu sesji. Jest to intensywny czas pracy nad sobą i zmagania się i zagłębiania w siebie, by zrozumieć czym jest komunikacja i mechanizmy jaki pomiędzy rozmówcami są. Wieczorami pracuję nad projektem, który chcemy zrealizować w pierwszy półroczu 2011r. Na pierwsze dni listopada zaplanowaliśmy drugi wyjazd do Aquaparku. Już nie mogę się doczekać.

piątek, 22 października 2010

22 października 2010r.

22 października 2010r.
   Jestem parę minut przed 14.00 na Bobrku. Samochód zostawiam na parkingu, na zimowych oponach, zatankowany i gotowy do drogi. Idę na umówione miejsce, przy betonowym stole do ping-ponga, ale jeszcze nikogo nie ma. Słyszę gwizdy i widzę, że chłopaki czekają w innym miejscu. Wszyscy w komplecie i gotowi do drogi, tzn. A., Q., U., A. Tylko Q. wraca się do domu po zapomnianą zgodę. Punktualnie o 14.00 ruszamy w stronę Biskupic, gdyż na Karbiu jest korek od wiaduktu i postanawiamy go ominąć. Jedziemy przez Miechowice i po 35 minutach jesteśmy na miejscu. Aquapark jest położony obok obwodnicy Tarnowskich Gór, czyli trasy nr 11, udaje się nam trafić za drugim razem. Zostawiamy kurtki i znikamy w środku. Obsługa sprawia dobre wrażenie i bez przeszkód trafiamy do szatni dla grup zorganizowanych. Krótkie wprowadzenia do zasad na basenie, tzn.: ratownik jest szefem i jego słuchamy oraz jak ktoś chce gdzieś pójść to się melduje do mnie. Jest parę minut przed 15.00 a my już w wodzie! Atrakcją jest „czarna rura, ciemna i wąska, a zjazd nią sprawia niesamowitą frajdę przez całe 71m długości. Jakie emocje?!! Na drugim miejscu jest sztuczna fala, potem sztuczna rzeka i inne substytuty natury, a jak już mowa o naturze to „na placu też my pływali”, a jakże. Z jednego basenu był przepływ na zewnętrzny basen, którego postanowiliśmy nie ominąć. Na basenie sportowym przełamywaliśmy swoje strachy. A to przed zimną wodą, a to przed skakaniem na tzw. główkę, itp., itd. Nawet nie zauważyłem jak minęły nam dwie godziny. Ruszyliśmy do szatni, ja odbyłem swoją pielgrzymkę(po f-vat) i ruszyliśmy do domu. Przystanek w McDriverowym okienku, zamówienie i już można jeść! Niesamowite, chyba napiszę do nich o sponsoring…dwa kilometry dalej jest już Bobrek. Stop i wysiadka, szybka ustawka na kolejny raz i mogę jechać. Jeszcze SMS do rodziców z informacją o zakończeniu zajęć i jestem w domu….i przychodzi SMS zwrotny od jednej z mam: Dziękuję BARDZO! Dobranoc. Cieszę się, że relacja moja z rodzicami się powoli kształtuje. No to dobranoc i Wam, moi drodzy czytelnicy.

środa, 20 października 2010

20 października 2010r.

            Dziś szybka piłka, bo gdy dochodzę na plac zabaw, to wszyscy już są tzn. Różewicz , Lem, Miłosz, Mrożek, Przyboś, Iwaszkiewicz, Gombrowicz i Witkacy. Daję obiecane zdjęcia, które przed chwilą wywołałem. Herberta nie ma, a jedziemy na basen to chcę odwiedzić jego mamę. Podobno już jestem umówiony. Miłosz wskazuje nam drogę w labiryncie kamienic i trafiam tam bez problemu. Pierwsza moja wpadka, bo myli mi się córka z matką. Ta gafa wprowadza nas wszystkich w luźny nastrój. Zostaję zaproszony do domu i rozpoczynam swoją etiudę. Zagrałem wszystkie dźwięki i nawet mogłem wprowadzić kilka nowych melodii. Muzyka z naszych ust płynęła bez końca, nikt nie chciał kończyć, ale praca czeka a chłopaki pod oknem na placu już się niecierpliwią. Ze zgodą w ręku, żegnam się i razem jako Klub Indywidualnych Pisarzy (KIP) ruszamy na zajęcia sportowe. Dziś piłka nie idzie tak gładko jak w poniedziałek. Odczuwam duże napięcie, które trudno jest rozładować. Gram z Lemem, Miłoszem, Mrożkiem, Przybosiem oraz Iwaszkiewiczem przeciwko Różewiczowi, Gombrowiczowi a także Witkacy, który wyjątkowo dziś nie przygląda się, tylko gra. Napięcie się kumuluje i po grze. Tylko Lem i Miłosz sami biegają i kopią szmatę. Zaczynam rozmowę i próbuję znaleźć źródło tych emocji, bezskutecznie. Wyciągam mego czarnego Asa z rękawa i proponuję grę w Cytadelę. KIP już w komplecie siedzi na betonowej wylewce a ja tłumaczę zasady. Udaje się zagrać w skróconą wersję, gdy zimno przypomina nam, ze już grubo po 17.00 i czas naszego wspólnego rozmyślania nad literaturą dobiega końca. Ustalam następne spotkanie (piątek), rozdaję zgody na wyjazd i wracamy. Po drodze słyszę od kilku literatów jaki to ja nie jestem, ale nie zwracam na to uwagi. W gniewie człowiek wiele mówi i to też mu wolno.

19 października 2010r.

            Umówiłem się z chłopakami, że zrobię im zdjęcia do legitymacji, by mogli je sobie spokojnie  załatwić. Dziś mam interwizję w siedzibie mojej organizacji, więc muszę się szybko wyrobić. Jestem punktualnie o 15.00 na parkingu. Sześć akurat wyszedł spomiędzy budynków i zerka na przystanek czy jeszcze mnie nie ma. Podchodzę do niego i się witam. Dwójki jeszcze nie ma, decydujemy się go poszukać. Idziemy najpierw sprawdzić czy jest w domu, a potem na plac zabaw, gdzie często się spotykamy, ale tu też go nie ma. No to klops, albo pupa blada. Nagle ktoś woła szóstkę, okazuje się, że dwa jest tam. Już w trójkę idziemy w miejsce, gdzie jest jasna, prawie biała ściana. Wyjmuję aparat i szybko robię po dwa zdjęcia. Chłopcy są zadowoleni i dlatego mogę zrobić odbitki. Obiecuję im je do jutra dostarczyć. Rozchodzimy się jak gdyby nic się nie wydarzyło, każdy w swoją stronę. Wsiadam do bryki i za dwie godziny jestem na miejscu.(tu się można śmiać, bo co to za bryka, która dystans 85km pokonuje w 2 godziny?) Mam trochę czasu do 19.15 i koresponduję z Ewą K., która wraz z  Gosią Z. są projektantkami i administratorkami bloga www.partnerstwodladzieci.blogspot.com, który zrzesza pedagogów  ulicy, wyszkolonych przez Fundację Wspólna Droga z całej Polski. Od dziś i o naszych działaniach można tam poczytać. Jest to niesamowita kopalnia pomysłów i kontaktów. Cieszę się, że i ja tam mogę być. Miło jest czytać jak inni sobie radzą i jakie mają pomysły. Oki, zbliża się 19.15 i pora rozpocząć naszą interwizję. Dziś wyjątkowo nie jesteśmy w komplecie, ale decydujemy się pomimo to spotkać w czwórkę. Jestem w tej grupie dlatego, że potrzebuję miejsca, gdzie mogę się podzielić moimi problemami w pracy i gdzie wspólnie razem staramy się znaleźć najlepsze rozwiązania i udzielić sobie nawzajem wsparcia. Jest to forma rozwiązywanie problemów w zespołach, bez superwizora. Mamy ustalony kontrakt na 10 spotkań. Każdy z nas dwa razy prowadzi spotkanie i dwa razy przygotowuję kwestię, która sprawia mu trudności i chce ją omówić z grupą oraz wspólnie poszukać rozwiązania. Nie mówimy o osobach, których nie ma, ale o sobie i swoich odczuciach związanych z konkretną sytuacją. Mamy za sobą półmetek i wydaje mi się, że nie wymyślono nic lepszego dla osób i grup, które nie mają dostęp do profesjonalnego superwizora, aby mogły poszukać rozwiązania. Jedna z zasad mówi, że w takiej grupie nie może być relacji podwładny i przełożony z tego samego działu czy grupy. Tak się nie da. Każda z sesji trwa 120 minut, z tego 90 minut to omawianie konkretnego zagadnienia danej osoby. Prowadzący ma za zadanie pilnowanie grupy, by nie odeszła od kontraktu(o czym dana osoba chce rozmawiać), jaki za każdym razem jest ustalany i czy zasady są przestrzegane. Jeśli ktoś z was jest zainteresowany takim rozwiązaniem dla siebie, to proszę o e-maila na robert.cieslar@cme.org.pl. W temacie proszę podać „interwizja zasady”. Oczywiście interwizja nie jest superwizją i jej nigdy nie zastąpi, ale lepszy rydz niż nic. Po 21.00 kieruję się do moich rodziców i rano będę wracał do swoich kobiet. Dobranoc.

poniedziałek, 18 października 2010

18 października 2010r.

Pogoda pod budą, ale ubieram swą niezniszczalną kurtkę, której tak mocno nie lubi moja żona, a która służyła mi dzielnie w różnych warunkach np., kiedy robiliśmy pedagogikę ulicy po łowicku. Byliśmy tam prawie pięć lat i zrealizowaliśmy dwa projekty, Granie kontra rozrabianie i Czysty zysk. Od marca robimy to samo, tylko po bytomsku. Jest mżawka, intuicyjnie przypuszczam, że będzie to zimny i mokry czas, który prawdopodobnie spędzę sam ze sobą. Obym się mylił. Wsiadam w linię 183 i budzę się na Bobrku. Jest 14-ta z minutami. Nie jest źle, nadal jest mi ciepło. Robię swój mały obchód i spotykam „Króliczka”. Dziś spędza swój czas w gronie małych dzieciaków. Każdy kiedyś chce być dla kogoś szefem. Idę dalej i spotykam „Żyrafę” i „Strusia”. Rozmawiamy z sobą, jak to często robią spotykające się zwierzęta. Po kilkunastu minutach, spotykamy już razem resztę naszego podwórkowego ZOO, „Nosorożca” i „Lamę”. Krótka rozmowa i postanowione, idziemy rozegrać meczyka, tylko okazuje się, że nie mamy piłki. Warunki wg grupy są idealne: po pierwsze pogoda jest do bani, a to oznacza wolne boisko, po drugie jest chłodno i można fajnie pograć, po trzecie wczoraj(w niedzielę) grali i było super. Mnie nie trzeba namawiać i umawiamy się na boisku. Kilku idzie po piłkę i właściciela tejże, a inni po Uno, które im ostatnio pożyczyłem. Na boisku jest już kilka młodszych osób, reszta dochodzi w kilka minut. Gramy zaciętego mecza, który kończy się dogrywką na karne. Dochodzi „Jeż”, który jest obserwatorem. Jako niegrający idzie do sklepu po napój i batony na podniesienie energii. Miał iść sam, lecz połowa do niego doszła. Gramy w krótkie akcje. Wyobraźcie sobie mnie w roli bramkarza. Krótka przerwa i ku mojemu zdziwieniu, gramy dalej. Po 2 minutach, część odchodzi i zostajemy w 6 osób. Czuję się jak frajer, który kupił, dał, liczył na mecza a tu taki numer. Ale ich wybór, odeszli przed końcem i ich strata. Jest 16.30 a my gramy dalej. Sił starcza nam do 18-tej z minutami. Umawiam się z resztą na środę, gdyż jutro jadę na interwizję. Ustalamy, że w piątek jedziemy do Aquaparku w pięć osób. Ci, którzy odeszli, pojadą później. Jedno jest pewne: będziemy ze sobą otwarcie w środę rozmawiać i powiem im jak się czuję. Drugie też jest dla mnie pewne: wiedzą, kto to jest frajer i że ja nim nie będę. To jest moja granica i chcę im o tym powiedzieć, szkoda, że z dwudniowym opóźnieniem. Lepiej później niż wcale.

14 października 2010r.

Punkt 10.03 ruszamy z Bobrka, przez Karb do Centrum. Chłopcy zdecydowali, że pojedziemy autobusem. Miał być tramwaj, co za niekonsekwencja z mojej strony! Usiedliśmy wygodnie w tyle linii 39 i rozkoszowaliśmy się ciepłem wnętrza, gdyż mglista i chłodna aura, która przywitała nas na zbiórce o poranku, dała nam po kościach. Niewzruszeni i po 15 minutowym czekaniu na Dworcu na kolejny autobus, ruszyliśmy w dalszą podróż. Spóźniona linia 820 dotarła na przystanek już pełna. Udało się nam dostać miejsca stojące w środkowej części. Byłem ciekawy jak minie ten etap podróży a głównie myśląc o sobie, co mnie czeka? Kierowcę chyba też przywitał poranek swym chłodem, bo swą energiczną jazdą próbował rozgrzać nas wszystkich. Chłopcy mieli frajdę, bo każde dynamiczne hamowanie czy przyspieszanie, sprawiało, że się lekko przemieszczali. Obserwowałem reakcję ludzi i ich wzrok, kiedy odkryli, że jestem częścią tej dziwnej dla nich grupy. Obok nas stała grupka studentów(i nie tylko), z rozmów wywnioskowałem, że chyba z kierunku pedagogicznego. Gdy pytania przeplatane popychaniem i kłótniami nie miały końca, usłyszałem jak jedna z dziewczyn mówi: chyba zmienię kierunek z pedagogicznego na jakikolwiek inny! Dotarliśmy w końcu do miejsca naszej wędrówki. Krótkie porachunki miedzy członkami grupy i możemy iść dalej. Zjedliśmy po ciastku i z biletami w rękach przekroczyliśmy bramę ZOO. Od początku wiedziałem, że nie są super zadowoleni z tego wyjazdu, ale po przekroczeniu bramy, to ja się zastanawiałem czy był to dobry pomysł. Od razu chcieli się rozbiec i zwiedzać indywidualnie lub w kilka osób, na szczęście udało się utrzymać siedem osób razem. Oglądaliśmy wiele zwierząt, wiele radości i entuzjazmu nam przy tym towarzyszyło, ale atrakcją dnia były dzikie koty, niedźwiedzie, słoń, żubry czy hipopotamy oraz nosorożec, który chciał nas obsikać albo zagazować, bo odwrócił się do nas tyłem i zaczął podnosić ogon…i nie wiem, co by się stało, gdybyśmy byli nadal w środku. Zdobyliśmy także dolinę dinozaurów, które wyglądały jak żywe. Po godzinie 13.00 ruszyliśmy tramwajem do Centrum Bytomia na obiad. Grupa z przewagą 6 do 1 wybrała McDonald’s. Udało nam się szybko zamówić i zjeść przy stoliku. Przed 14.00 ruszyliśmy na Bobrek, mając w pamięci scenę z nosorożcem. Udało się nam bezpiecznie wyjść, być razem i wrócić, co jest dla mnie najważniejsze. Umówiliśmy się na poniedziałek i rozeszliśmy swoimi ścieżkami. Dzień pełen wrażeń i jako wspólny wyjazd przeszedł do historii.

piątek, 15 października 2010

13 października 2010r.

Jestem dziś trochę później w dzielnicy, niż zwykle. Piszę SMS-a, że się spóźnię 5 minut. Gdy dojeżdżam, prawie wszyscy są już na przystanku. Witamy się i chłopaki proponuję szpila, a inni mówią, że dojdą później. Proszę ich o pięć minut i opowiadam o zmianach w naszych planach. Jedziemy jednak do ZOO, a nie na basen. Nie wszyscy są zadowoleni i zaczyna się bunt. Kilka osób w dosadny sposób wyraża swoje niezadowolenie. Wyjaśniam im sytuację i moje obawy związane z wyjazdem na basen. Rozumiem ich zawiedzenie i rozczarowanie, bo też bym się tak czuł. To, że nie jedziemy tam teraz nie oznacza, że nie pojedziemy tam w ogóle. Kilka osób jest chętnych i akceptuje taki plan, choć ZOO nie było ich pomysłem. Po kilku minutach wszyscy chcą jechać tylko jedna osoba nie. Reszta ją namawia, ale X jest nie ugięty. Akceptuję jego wybór i zwracam się do reszty odnośnie szczegółów. Mam jeszcze dwa miejsca i pytam się, co z V i Y? Po zajęciach pójdę ich odwiedzić. Wyruszamy w końcu na boisko. Po drodze idziemy do jednego z mieszkań. Po 10 minutach rodzice wyrażają zgodę i Q może jechać. Jest jeden warunek…ma być punktualnie w domu. Idziemy na boisko, gdzie reszta poszła z piłką do kosza, ale tam ich nie ma. Ktoś chce się pobawić w chowanego. Idziemy na drugie boisko, gdzie można pograć w kosza. Tam też ich nie ma, więc wracamy się na pierwotne miejsce zbiórki. W trzech gramy na jedną bramkę. Co chwilę dzwoni mi telefon od jednego z chłopaków, którzy się przed nami schowali. Nie odbieram i wyciszam. Skupiam się na tych, którzy są. Próbujemy rozwiązać problem flaka w piłce. Z idzie po pompkę. Wraca zagubiona czwórka. X chce jednak jechać i prosi o zgodę. Mówię, że nie mam, bo rozdałem wszystkie przed godziną. Nie ma ciekawej miny. Szybko liczy i wie, że mam jeszcze dwie. Masz rację, mówię, ale one w pierwszej kolejności są dla V i Y, a do ich rodziców pójdę po zajęciach. Teraz gramy i temat uważam za zamknięty. X się cicho obraża i nie gra. Reszta gra szpila, trzech na dwóch. Gdy jest 7:4 dochodzi Ż z kolegami. Idziemy na drugie boisko zagrać w kosza. Jest po 17.30, żegnam się i idę do rodziców V i Y. Nikt nie otwiera. Ś, który był ze mną poszedł zapukać na okno, V i Y jednak nie pojadą…rodzic im nie pozwala. Żegnam się i daję Ś zgodę dla X. Chciałem pokazać chłopcom, że każdy ma prawo wyrażać swoje zdanie, po to się spotykamy. Ja chcę być słowny i dotrzymywać obietnic. Nie wszędzie każdy musi jechać. Jak mu się nie podoba, nie musi brać udziału, ale niech nie niszczy zapału innych. Dziś stanowczo powiedziałem nie załatwieniu spraw przez innych dla kogoś. Można bez pośredników przyjść do mnie. Ci, co nie są obecni w danym dniu, też mają prawo do wyjazdu i nadal są częścią grupy. Wracam pełen tych i innych myśli przez Karb do Miechowic…a jutro wyprawa do ZOO.

12 października 2010r.

Dziś spotkaliśmy się na placu zabaw. Nie wszyscy dotarli, ale i tak mieliśmy dobry czas.Graliśmy trzech na trzech w kosza na boisku położonym pomiędzy dwoma rzędami kamienic. Dyskutowaliśmy także o kolejnej wycieczce. Nie wszyscy mają legitymacje. Zdjęcia z mojej winny musimy przełożyć i przenieść na inny termin. Umówiliśmy się wstępnie do Chorzowskiego ZOO. Propozycją grupy jest wyjazd do Aquaparku w Tarnowskich Górach, ale ja mam już zgody na wycieczkę do ZOO. Jest problem. Naciskają na zmianę planów i wolą baseny. Mówią, że mają dwa dni wolnego, czwartek z okazji dnia nauczyciela a inni piątek, z okazji dobrego dyrektora. Moglibyśmy wstępnie pojechać na dwie grupy. Nie biorą więc zgody i liczą na zamianę. Umawiam się indywidualnie na wizyty w domu, z tymi, którzy mnie o to proszą. Proponuję to także innym, ale nie chcą. Poczekam jeszcze jeden tydzień i będę bardziej naciskał, by do takiej wizyty doszło. Potwierdzam jutrzejsze spotkanie. Zmęczeni meczem idziemy do sklepu. Rozmawiamy jeszcze chwilę i żegnamy się. Czuję się zmęczony a kosz dał mi się we znaki. Wsiadam w moje 183 i jadę do domu. Może zdążę wykąpać córeczkę.

poniedziałek, 11 października 2010

8 października 2010r.

W pełni sił, zmotywowany zarzucam swój plecak. Czuję się jak nowo narodzony, zresetowany, nieprzymulony czy jak ktoś woli nagrzany. Pogoda jest piękna. Wsiadam w moją brykę i jadę na Bobrek, dzielnicę cudów, znikających wraków samochodów, dobrych ludzi i pięknych osiedli robotniczych. Jadę właśnie koło zabytkowej siłowni, która zawsze mnie kusi, by ją kiedyś zwiedzić. Parkuję na placyku, który jest przy zabytkowym osiedlu robotniczym. Dziś, chciałbym zagrać w jakąś szpilę. Może być kosz, ale znając lepiej moją grupę, to raczej fussball. Wszyscy prawie w komplecie spotykam się już na boisku. Nie marnujemy ostatnich promieni jesiennego słońca i po ustaleniu składów rozgrywamy naszego pierwszego grupowego szpila. Dawno się tak dobrze nie bawiłem. Strat w ludziach nie było, ale już w obuwiu tak. Minusem mojej gry w jednej z drużyn, jest to, że nie byłem w drugiej . Konflikty, które się pojawiły staraliśmy się rozwiązać na miejscu, co nie było czasami łatwe. Dziesięć osób może zrobić niezły młyn. Miałem kilka indywidualnych rozmów, np. zaproszono mnie na urodziny, co prawda nie zapraszającego, ale liczy się gest. Po meczu, który trwał 40 minut, kilka osób udało się do sklepu. My graliśmy w jakieś dziwne gry z piłką, których nazw nie pamiętam. Była okazja przyjrzeć się dynamice grupy bez udziału starszych (poszli do sklepu w trókę). Tak streetworking dziś był w użyciu. Po 30 minutach wróciła reszta i zdecydowaliśmy się na zmianę przestrzeni oraz zmianę gry. Udaliśmy się do pobliskiego parku nr 2. Kiedyś to pewnie był piękny park, dziś jest tylko cieniem cienia, …ale miejsce do zabawy w "Policjantów i Złodziei" wymarzone. Kolejny raz dobieramy się w drużyny. Nikt nie chce być kapitanem policjantów. Już chciałem się zdecydować, ale ktoś się jednak uprzedził. Chyba też nie chciał marnować coraz słabszych promieni słonecznych. Gramy dwa razy. W tej dżungli, jak mówił K. „to gówno widać” i ma rację. Po zabawie zbieramy się przy wywróconej akcji(cud, że tam jeszcze leży) i umawiamy się na wtorek. Wcześniej? Niestety mnie nie ma. W niedzielę też? Przykro mi. A w poniedziałek? Dopiero we wtorek. Ustalamy, kto nie ma legitymacji i umawiamy się na sesję zdjęciową, pod białym murem we wtorek, by mogli wyrobić sobie legitymację. Decyduję się, że pomogę im zdobyć zdjęcia, ale wyrobić muszą sami. Jest to warunek, by mogli gdzieś później pojechać. Okazuje się, że znikły ciastka, które schowali na czas gry. Podejrzenia padają na trzy osoby, które musiały pójść wcześniej do domu, ale nie jestem tego pewien. Mógł je zabrać prawie każdy z nich a jak nie oni, to ktoś inny. Jedno jest pewne dla mnie, Bobrek jest dzielnicą cudów. Nawet ciastka tu znikają…!

sobota, 9 października 2010

6 października 2010r.

Dziś jadę przeprosić chłopaków. Źle się czuję. Złapał mnie jakiś wirus i boli mnie gardło, głowa, wszystko. Nie dam rady nic z nimi zrobić. Jestem przed 15.00 a oni już są. Tłumaczę im zaistniałą sytuację. Umawiamy się na piątek na tę samą porę. Mam dwa dni by zwalczyć bestię. Nie mogę teraz być uziemiony, nie w tym okresie. Podają mi kilka propozycji, o które ich prosiłem. Oto one: pójść na basen, do ZOO, do Wesołego Miasteczka. Obiecuję, że sprawdzę, co i jak i dam im znać w piątek. To w takim razie: Nara i do piątku.

4 października 2010r.

Za mną dwa wyjazdy. Idę ulicą i spotykam P. Zaprasza mnie na podwórko. Gramy w UNO, obok ktoś rąbie drzewo na opał. Wygrywam pierwszą partię. Dochodzi jego kolega i idziemy zgrać szpila na tyłach budynku. Jedna bramka jest wymalowana na jakiejś ścianie a inna stoi zbita z trzech tyczek. Nie jest źle, mam tylko na sobie ciężki plecak, ale i tak przegrywamy. Gramy jeden na dwóch. Chłopak jest dobry. Jest parę minut przed 15.00 więc żegnam się i idę na wyznaczone miejsce spotkania. P. idzie ze mną. Czekamy chwilę i pojawia się K., G., i W. Idziemy na pierwsze nasze zakupy do sklepu. Umowa jest taka: dostają 10zł i mogą dziś wydać na co chcą, tylko do zjedzenia i picia. Za ich zakupy potrzebuję paragon. Jeśli nie wydają wszystkiego, reszta wraca do mnie. Będzie na inny dzień. K. dostaje kasę jako pierwszy. Nie ma ich jakieś 5 minut. Pierwszy wychodzi K., podchodzi do mnie i zdaje mi relację z zakupów. W kolejce zostaje G. i on płaci. Ciekawe, jest młodszy od K. i to nie on dostał pieniądze, tylko K. K. zrezygnował w funkcji jaką otrzymał w tej sytuacji, choć wiedział, że kolejnego dnia ktoś inny dostanie pieniądze. Czemu…bo G. jest dobrym animatorem i w tym składzie grupy, to on jest liderem. To wiem na pewno. Dostaję paragon i resztę. Idziemy na teren po hucie. Siadamy na bloku skalnym, obok zwalonych części komina i gramy w Uno. Po kilku partiach jest propozycja z mojej strony, by oni zainicjowali zabawę. Gramy w Policjantów i Złodziei, lecz po kilku chwilach odkrywamy, że teren jest zbyt trudny dla tego typu zabaw. Rezygnujemy i wracamy na plac zabaw. Tam gramy w Ubongo. Mamy niezły ubaw. Po chwili postanawiamy iść sprawdzić co się dzieje na boisku. W. widzi znajomych i chce się pożegnać, odchodzi i po chwili, wraca by odebrać swoją należność- garść cukierków, które oprócz wody smakowej i chipsów sobie kupili. Znów wraca, tym razem w roli pośrednika. Dwójka chłopaków chce dołączyć do nas. Mówię, że jestem do dyspozycji i mogą przyjść się umówić na spotkanie. Znam ich z widzenia. Jednego spotkałem ostatnio w piątek, jak się wybierał na mecz a drugiego kojarzę z boiska. Ale chyba się wstydzą. Umawiamy się, że o 17.00 tu na nich czekam. Jednak nie dochodzimy do boiska w całym składzie. G. musi iść do domu, a P. spotyka kolegę i się żegna. Zostaje K., bo W. poszedł jednak z tą dwójką. Idziemy dalej i rozmawiamy o różnych rzeczach. Ci co odeszli znowu się pojawiają i tak w kółko. O 17.00 jest K. z A. Opowiadam im o tym co robiliśmy i co będziemy może robić. Są zdecydowani. Umawiamy się na środę, by w coś pograć. Rozchodzimy się, ale K. i P. idą mnie odprowadzić na przystanek. Jeden próbuje wyciągnąć kasę na batony, na cokolwiek. Nie zgadzam się, znam już zakończenie takich historii. P. zniechęcony odchodzi, rozmawiam jeszcze chwilę i się żegnam. Dziś już pora wracać.

piątek, 8 października 2010

2 października 2010r.

Dziś mamy piękną pogodę. Jest przed g.10.00, a ja już jestem na dzielnicy. Jeszcze niecałe 30 minut i wyjeżdżamy. Idę ulicami, łapiąc poranne promienie słońca. Dzielnica budzi się dopiero po piątkowej nocy. Robię spontaniczne koło wokół kilku przecznic. Kieruję swój ociężały krok w stronę przystanku. Gdzieś podświadomie czuję, że będę oglądał Karate Kid po raz drugi. Na przystanku już jest S. Witamy się i rozmawiamy. Dochodzi S. i B. i już wiem, że pojedziemy tylko w takim składzie. Reszta nie przyjdzie, bo mają jakieś sprawy rodzinne. Jeszcze S. biegnie do domu po legitymację i jedziemy. W tramwaju czuję się tak jak bym miał dejavu. Ten sam przystanek, to samo kino i… tak, ten sam film. Cola też ta sama tylko teraz jest słodki popcorn (fuj). Jedna rzecz się zmieniła, film jest puszczony dobrze. O tę scenę znam, ha! tamtą także…Czas wracać. Rozmawiamy o sporcie i sztukach walki. Decydujemy się coś zjeść. Daję chłopakom wybór. Pizza, KFC, Kebab lub Mc Donald’s. Moje starania i tak kończą się pytaniem: a co by Pan chciał? Mi to jest obojętne. Ale gdyby jednak Panu nie było obojętne? Przy Centrum Kardiologicznym jest decyzja: KFC. Myślę sobie, jednak zdecydowali sami. Jesteśmy w galerii w dziale restauracji. Do możliwości doszedł jeszcze Chinol, a i tak wylądowaliśmy … u wujka Mc Donalda. Jemy w środku, rozmawiając. Czas płynie niemiłosiernie szybko. Przed 15.00 jesteśmy na Bobrku. Odwiedzamy boisko z nową halą sportową, z nadzieją, że może ktoś tam jest i w coś gra. Pusto, więc wracamy do miejsca, gdzie zostawiłem samochód. Żegnamy się i do zaś.

1 października 2010r.

Za nami udane wyjście do kina. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Po sześć osób. Pierwsze wyjście miało miejsce w piątek. Spotkaliśmy się o 13.00 przed pustostanem. Warunki pogodowe były nie najlepsze do środy. Nie miałem okazji się z nimi spotkać, choć próbowałem. Jest nas już trzech i idziemy załatwiać zgody od rodziców. Mam możliwość zobaczyć gdzie mieszkają i poznać rodziców/opiekunów. Pierwsza wizyta jest krótka. Wymieniamy parę zdań, mówię mamie K. z jakiej bajki jestem i dlaczego zabieram jej syna i inne dzieci do kina… pani przerywa mój wywód stwierdzeniem: to gdzie mam podpisać? Jeden jedzie już na pewno. Po drodze spotykam ekipę, z którą już się wstępnie umówiłem na sobotę. Daję im zgody, tłumaczę co i jak i odpowiadam na parę pytań. Idziemy do kolejnej kamienicy. Chłopak mieszka na parterze, więc nie mam okazji zobaczyć piętra. Otwierają się drzwi i znika. Znów się otwierają i pojawia się z mamą. Kolejny raz opowiadam moją historię. Tu mój monolog zostaje przerwany jeszcze szybciej. Podpis, żegnam się i przypominam, że o 15.00 na Ratuszu. Pani się dziwnie krzywi i pyta się gdzie to jest…a koło piekarni, wszystko gra. Idziemy jeszcze po kolejną osobę. Kilkukrotne stukanie do drzwi pozostaje bez odpowiedzi. Trudno. Czekam jeszcze przy Żabce na dwie osoby, z którymi umówiłem się w środę, jak już wracałem do domu. Ale ich też nie ma. Przed 15.00 jestem na Ratuszu a tam gromadka dzieciaków. Każdy trzyma w ręku zgodę. Jedni mają pismo, które przygotowałem, a inni odręcznie napisane zgody od rodziców. Wszyscy mają wielkie oczy i chcą bardzo jechać. Tylko jeden, który wybiera się na mecz Polonii Bytom z Widzewem o g.17.00, przygląda się jak rozwiążę tę sytuację. Nie mogą jechać, bo ja nie będę tak pracował. Umówiłem się z tymi osobami i tylko z nimi pojadę. Dzisiaj i jutro nie pojadą, ale mogą przyjść na następne spotkanie w tygodniu, byśmy mogli się poznać. Chcą ze mną iść do rodziców i potwierdzić oryginalność pisma, bo myślą, że im nie wierzę. Rozwiewam ich wątpliwości i mówię jeszcze raz, że ja nie pracuję w ten sposób i nie zabieram dzieci, których nie znam w ogóle. W głębi duszy wiem, że pasują do profilu moich działań, ale jeśli pozwolę jednym, to się już nigdy nie odpędzę od dzieciaków. Jest to normalna reakcja. Chłopcy się chwalą w szkole czy na podwórku, że idą z Panem do kina i ci, którzy widzą, że ktoś zabiera tych, co nikt inny nie zabiera, też widzą szansę dla siebie. Ale nie dzisiaj i nie na pięć minut przed wyjazdem. Żegnam się z wszystkimi, którzy zostają i przypominam im, by przyszli w ciągu tygodnia, a z resztą grupy wsiadamy do nadjeżdżającej 5 do Zabrza. Po wielu innych przygodach tego dnia sjedzie nas w końcu pięciu. Przed 16.00 jesteśmy już w Multikinie. Z dwóch filmów wybierają Karate Kid, choć ten drugi był w 3D i chyba z ciekawą animacją. Przegrał za tytuł „Żółwik Sammy w 50 lat dookoła świata”. Kupujemy popcorn i litrową kolę i…po 140 minutach wychodzimy. Spytasz: hej, co tak długo? Wystarczy, że film się rozpocznie bez dźwięku a obsługa zauważy po kilku minutach i puści film od początku…z reklamami i zwiastunami. Mamy 40 minutowe spóźnienie. Jesteśmy parę minut za późno i musimy czekać kolejne 20 minut na przystanku. Szybka decyzja i jesteśmy w Mc Donald’s. Zamawiamy na wynos. Kilka osób przygląda się nam w tak, że nie sposób zauważyć, a nie oszukujmy, się rzucaliśmy się w oczy. Odbieramy dwie duże torby papierowe i znikamy. Zdążyliśmy jeszcze skonsumować ich zawartość na przystanku. Szumiąc i skrzypiąc nadjeżdża nasze wybawienie. Kolejne kilka minut i żegnamy się na Bobrku. Jest parę minut przed 20.00. Proponowałem telefon do rodziców…ale to był głupi pomysł, bo nikt nie pamięta numeru telefonu… Nikt też nie dzwoni do mnie (mój nr był na pismach do rodziców). Zostałem sam. Moje ciało i mózg pracowały na najwyższych obrotach. Skupienie i uwaga jest wysoka. Przecież jest piątek, po robocie i na dodatek po pracy i jeszcze ten mecz i ta dzielnica. Szybka decyzja i wsiadam w bankę na Centrum. Zdążyłem przed kibicami przejść pod Dworcem na przystanek. Policja już jest na płycie dworca i czeka razem ze mną. Oni na kibiców, których chcą bezpiecznie odprowadzić, a ja na 623, które zawiezie mnie do domu.

środa, 22 września 2010

22 września 2010r.

Skończyłem malować olbrzymie Domino, które przygotowuję na OZME w Chorzowie. Jest godzina 16.00. Zdecydowałem się pojechać na Bobrek. Idę między familokami i nikogo nie widzę. Wszystkich jakby gdzieś wcięło. Przed domami robotniczymi siedzą tylko dorośli i rozmawiając o sprawach dzisiejszych, piją kawę. Na ul. Pasteura spotykam znajomą twarz. Chłopak jest z kolegą, którego widzę pierwszy raz. Z nudów próbują załapać się na wycieczkę. Zabawa polega na tym, by złapać się naczepy Tira, który wyjeżdża z terenów byłej Huty Bobrek. Jest to jedna z ciekawszych zabaw. Nagle nadjeżdżają dwa Tiry, unosząc kurz i pył na wysokość dachów kamienic. Zerkam na tył naczep…żaden się jednak nie zaczepił. Za szybko jechali, a kierowcy znają teren i miejscowe zabawy. Pytam się o resztę. Decydujemy się ich poszukać. Idziemy w stronę boiska. Zahaczamy o parę bram. Spotykamy ich pod kamienicą. Idziemy grać. Znów przyjechałem samochodem, by być dłużej na dzielnicy. Ale to był błąd. Ostatnim razem miałem problem wyprosić ich z samochodu. Mieli fajną zabawę. Dziś udało mi się do tego nie dopuścić. Poprosiłem ich by odeszli od samochodu na kilka metrów, bo inaczej nie otworzę i nie wyjmę gier. Mówię: nie wiem, jak wy, ale ja ma czas dziś tylko do 18.30 a już po 17.00 i czas leci. Ten argument powoli by ich przekonał, ale przyszła kolejna ekipa, która zaproponowała inne rozwiązanie… kto wejdzie do auta ma w ryj i wpier…. Idąc już z grami rozmawialiśmy o tej sytuacji. Kilku namawiało mnie do użycia siły. Dziś zobaczyłem, jak działa spirala przemocy i jak jest wszechobecna w ich codziennym zachowaniu. To jest jedyny znany i działający sposób na rozwiązywanie konfliktowych sytuacji, jaki znają. Czasami wydaje mi się, że tylko takie znają! Jest problem- w mordę. Będzie ciekawie. Po grach rozchodzimy się. Część ekipy czai się i próbuje się ze mną bawić w chowanego. Idę, nie zważając na to w stronę auta. Gdy dochodzę do parkingu już tam są. Rozmawiamy chwilę i proponuję im wyjście do kina. Widzę wielką radość. Jest tylko jeden warunek- zgoda rodziców lub opiekunów. Umawiamy się wstępnie na piątek za tydzień, a poprzedzające dni zostawiam sobie na odwiedzenie domów oraz rozmowę z rodzicami i opiekunami. Będzie to czas, by wyjaśnić im, w czym mogą wziąć udział.

poniedziałek, 20 września 2010

20 września 2010r.

Dziś postanowiłem pojechać samochodem. Stary Golfik mnie nie zawiódł i odpalił za pierwszym razem. Jadę do WORD-u, ustalić egzamin praktyczny na kategorię C. Mając termin w kalendarzu(g. 7.00 rano), pojechałem na Bobrek. Przejeżdżając przez wiadukt, wiedziałem, że to będzie udany dzień. Zatrzymałem się na parkingu koło ul. Piecucha. Założyłem swój 10kg plecak pełen gier i udałem się w drogę. Zrobiłem rundkę i postanowiłem zostawić plecak w aucie. Nie te lata i nie ta kondycja. Spotkałem troje znajomych dzieci. Dostałem od nich piłkę do kosza. Podobno nie są w pełni sprawne. Mają nieszczelne wentyle i dlatego dostali je od nauczyciela ze szkoły. Jedną mam już ja. Kupiłem igłę i napompowałem w samochodzie i wcale nie jest dziurawa czy nieszczelna. Do gry podwórkowej jak znalazł. Po kilkunastu minutach spotkałem inne dzieciaki, albo raczej one mnie, koło boiska. Byłem bez sprzętu. Oni mieli bale. Zaproponowali mi meczyka, inaczej szpila. I od tego momentu wydarzenia potoczyły się lotem błyskawicy. Kurwowali na siebie ostro. Ja stoję w środku i próbuję ustalić wewnętrznie, co się stało przez te 15 sekund. Gdy już zaczyna mi świtać, że nie wiem, słowa pszeszły w czyn. Tłukli się i kopali jeden z drugim. MMA i Pudzian vs Butterbean przy tym, to było dno. Na ringu został tylko jeden agresywny zawodnik, atakujący ciągle jednego przeciwnika. Choć był bez szans, nie ustępował. Nie reagowałem. Wewnętrznie zastanawiałem się, co zrobić…byłem bliski interwencji, ale wiedziałem, że to nic nie da, bo swoją sprawiedliwość wymierzą sobie później, bez świadków. Nie wiem co gorsze, tu i teraz czy później? Wybrałem tu i teraz. Byłem ciekawy jak daleko się posuną przy dorosłym. I się zdziwiłem. Młody nie rezygnował. Choć leżał parę razy powalony, wstawał i atakował dalej. Krwi nie było. Łez mnóstwo. Po kilku minutach przekleństw, wyzwisk i plucia emocje opadły. Zaproponowałem dwóm młodym walczącym tak naprawdę o swoje dobre imię i honor, oraz pozycję w grupie, by poszli ze mną po gry do auta, bo z meczu chyba nici. Po następnych kilkunastu metrach, minione wydarzenia były echem, a po jednym przystanku banką, wszyscy byli znów jedną, kochającą się bandą dzieciaków. Byłem zdziwiony i zaszokowany zmianą. Jedną i teraz drugą. Wybuchem i spokojem. Dzięki wybuchowi, usłyszałem to, czego tak naprawdę może by mi nigdy nie powiedzieli o sobie i swoich rodzicach. Mogli przez chwilę nie udawać. Dzięki spokojowi, który przyszedł, mogłem się dowiedzieć, że chcą być strażakami, policjantami i górnikami. Po 30 minutach gry po raz pierwszy pojawiły się kamienie. Było nas za dużo. Moja uwaga się rozproszyła na innych, nowych. Było kilka dziewczynek z dwuletnim chłopczykiem na rękach. Więc ni stąd ni z owąd pojawiły się kamyczki. Latały raz w jedną, a raz w drugą stronę, a my graliśmy w środku w wiecznie żywe Uno. Dziś było ekstremalnie dla mnie, ale uważam, że mimo to i dlatego warto się spotkać.

18 września 2010r.

Dowiedziałem się, że BeCeK (Bytomskie Centrum Kultury) organizuje na Bobrku warsztaty plastyczne w sobotę. Pomimo szóstej rocznicy ślubu, postanowiłem tam na chwilkę zajrzeć. Bez gier i całego kramu, ale za to na rowerze. Wybrałem się na skróty przez hałdy na Bobrek. Do centrum handlowego Plejada było łatwo, ale potem… Ubrudzony i zmęczony dotarłem do torów kolejowych. Nad nimi jest droga z chodnikiem. Dobre miejsce do zatrzymania się dla kogoś takiego jak ja, by złapał oddech. Wcześniej dwóch chłopaczków z plastikowymi wiadrami po farbie, mija mnie. Nie widziałem ich wcześniej. Pomyślałem, że idą kraść węgiel, ale nie wiedziałem gdzie. Gdy dotarłem na wiadukt już wiedziałem. Zobaczyłem na torowisku węgiel. Na oko z 2-3 tony, z tej odległości nie jestem pewien, ale wyglądał na orzech. Z krzaków wybiega tych dwóch chłopaków. Od węgla dzieli ich jakiś 100m. dystans. Do budki ze stróżem i z wilczurem, których widzę kolejne 200m. Dobiegają i zaczynają ładować. Nagle słyszę krzyk: Złodzieje, kradną węgiel…!!! To dwóch chłopców stojących na wiadukcie krzyczy. Dwóch niedoszłych złodziei ucieka, zostawiając wiaderka. Tych krzyczących też nie znam. Gdy przechodzą koło mnie, słyszę: Chodźmy do nich, nie będą sami kradli tylko dla siebie. Jestem na miejscu, warsztaty trwają już godzinę. Kilkoro dzieci zebranych wokół kilku sztalug maluje. Z mojej ekipy jest trójka. Zamieniamy kilka słów i muszę się zbierać, by zdążyć ugotować obiad. Jestem jeszcze na Bobrku rowerem w niedzielę. W naszej kaplicy jest nabożeństwo a węgiel koło torów jest już tylko historią.

piątek, 17 września 2010

15 września 2010r.

Pogoda nie nastraja do gry. Od 11.00 jestem na dzielnicy. Dziś postanawiam szukać lostów, tych którzy się zagubili w czasie próby dotarcia do szkoły. Robię dwa koła. Jedno w obrębie centrum dzielnicy i kolejne już na peryferiach. Jest chłodno. Moje rozwalające się buty nie spełniają podstawowych zadań. Jest w nich mokro i ślisko. A sweter i bluza są akurat. Czas pomyśleć o czymś cieplejszym i nieprzemakającym na czas jesienno- zimowy. Sprawdzam teren po hucie, garaże, stary park miejski. Spotykam tylko kilku dorosłych, którzy szukają czegoś innego- złomu. W Biedronce kupuję sok i bułkę. Jest już przed 14.00 a mi doskwiera głód. Na szkolnym boisku spotykam młodzież z Domu Nadziei. Mają zajęcia sportowe. Równą godzinkę. Spotykam umówionych chłopaków. Rozmawiamy. Idziemy odnieść torby. Do szesnastej gramy w kilka gier. Robimy mały turniej w Abalone. Zaczyna padać, więc chowamy się koło przystanku, pod dachem. Dochodzą podróżni, czekający na bankę a chcący schować się przed deszczem. Z zaciekawieniem obserwują nasz mini turniej. Po 16.00 zbieram się do domu. Dziś w parafii promocja audiobooka o Matce Ewie z Miechowic.

14 września 2010r.

I po spływie. Nawet po urlopie, który nie wiem, kiedy mi minął. Pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami byłem jeszcze tydzień na Bobrku. Od 13 września wróciłem na dobre. Udało się mi odnowić kontakty i odnaleźć w nowej sytuacji, jaką jest początek roku szkolnego. Część grupy wakacyjnej, jako grupa powakacyjne się nie pojawiła. No cóż. Każdy ma prawo wyboru. Ja nikogo na siłę nie trzymam. A szkoda, może będzie jeszcze okazja. Dla mnie najważniejszą rzeczą jest moje wyjście z cienia anonimowości. A to się już dzieje. Gdy idę ulicą jestem już rozpoznawalny. W poniedziałek graliśmy na schodach zamkniętego budynku na rogu ulic Pasteura i Konstytucji. Zaczęliśmy w dwójkę od Abalone. Po kwadransie było już nas czterech i graliśmy w Uno, by potem zagrać w Cytadelę. Co kilka chwil podchodził ktoś z dzieciaków. Obserwowali całe zajście. Słyszałem jak mówili między sobą: to jest ten pan o którym opowiadał Olek*. Chłopaków interesuje gł. sport. Trenują kosza i rugby. Otrzymałem także odpowiedzi na pytanie, które sobie stawiałem ostatnio: Gdzie są dzieciaki z gimnazjum? W kilku kamienicach są pseudo kluby, gdzie młodzi się spotykają. Ja jeszcze na takie spotkanie nie trafiłem. Ale już wiem czego i gdzie mam szukać.


*imiona zostały zmienione.

wtorek, 17 sierpnia 2010

17 sierpnia 2010r.

Od poniedziałku popołudnia jestem na Śląsku cieszyńskim. Dopinam ostanie sprawy związane ze spływem kajakami rzeką Krutynią, który organizuję dla facetów. W środę popołudniu, będziemy już nad wodą. Kilka dni w innej przestrzeni niż Bobrek dobrze mi zrobi. Taki czas na oddech i przemyślenie kilku spraw w doborowym, bo męskim towarzystwie. Ja wracam na swoje śmieci w poniedziałek, reszta facetów zostaje na Tygodniu Ewangelizacyjnym w Mrągowie a od wtorku jestem już na moim ukochanym, pełnym magii Bobrku.

środa, 11 sierpnia 2010

10 sierpnia 2010r.

Będąc wśród ludzi, można się wiele nauczyć. Poszedłem na boisko, lecz moich tam jeszcze nie było. Wróciłem na dzielnicę. Słysząc hałas zabawy z rumowiska po hucie, udałem się w tym kierunku. Gdy tam dotarłem, dzieci się już nie bawiły. Dwie grupki. Ale wrogo do siebie nastawione. Mam znajomego Fina. Dużo podróżował swego czasu po Europie i nie tylko. Spotkaliśmy się w Amsterdamie. Jest znajomym mojej siostry. Uwielbia Polaków. Może to słowo nie jest najlepsze w czasie walk o krzyże, na krzyże, ale co tam. Mam nadzieję, że nie urażę tych czytelników, którzy myślą, że uwielbiać można tylko Pana Boga. Mój znajomy, jak już wspomniałem, uwielbia Polaków. Dlaczego? Jednym z powodów, takiego odczucia, jest fakt, że żadna nacja nie ma tak rozbudowanych i pełnych ekspresji przekleństw. Tu się z nim zgodzę. Wielu z nich nauczył się, pracując w różnych miejscach z naszymi rodakami. Choć umie przeklinać w różnych językach, najczęściej używa naszej nowomowy. To go tak oczyszcza i uwalnia, ze traktuje to prawie jak terapię czy jakiś rytuał niwelowania napięć w nim. Ciekawa koncepcja, co? Wracając do dzieci. Utrzymują bezpieczny dystans między sobą i klną, wyrzucają sobie najbardziej obleśne przekleństwa, miotając kamieniami w swoim kierunku. Stoję i patrzę jak wryty. To jest chyba tutaj codzienny chleb. Tylko ja się zatrzymałem. Czuję się jakbym stał i widział jakąś świętą scenę. Totalne uwielbienie i uwolnienie, rzekłby mój znajomy. Emocje opadają. Ostatni trzykilogramowy kamień, ląduje cztery metry od rzucającego go. Święto przekleństw dobiega końca. Zapytałem dziewczynkę o powód zajścia.
-Bo mi kurwa chuj buty ujebał, frajer jebany, cwel i lachociąg. Zajebie cie w szkole! Kurwa! Poczekaj!
- Czekam na ciebie ździro!- woła niebieskooki blondynek.
W tych wojnach na słowa i kamienie, nie chodzi tylko o buty, pobrudzona piłkę czy poplamioną koszulkę. Tłem są wydarzenia w domu, szkoły, podwórek, które się kumulują i nakładają na siebie. Bezradność, gniew, złość przeniesiona na innych, smutek i brak zainteresowania najbliższych nimi. Przemoc. Nuda. Na pierwszy rzut oka, nie wiadomo, co jest wynikiem, czego.
Za kilkanaście minut, część z uczestniczących osób w tym wydarzeniu, bierze udział w innym. Są to gry i zabawy ze streetworkerem.

6 sierpień 2010r.

Dzisiaj nad Bobrkiem oberwanie chmury. Szedłem za grupką nowych dzieci. Chciałem zobaczyć gdzie idą i co robią. Czas, który mam, pozwala mi mieć jeszcze jedną grupę w innej części dzielnicy. Wracając, złapał mnie deszcz. Schowałem się w jednej z trzech dużych betonowych rur o średnicy ok. 2m, które nie zostały jeszcze zakopane. To nie był zwykły kapuśniaczek ani zwykła burza. Waliło deszczem i gradem na przemian. Do tego efekty świetlne zapewniała firma „Piorun”, która dostarczała najlepszej klasy błysk w odstępach, co kilka sekund. Grzmot i huk był przerażający. Miałem wrażenie, że zaraz we mnie walnie. Nie było gdzie uciec. Dookoła wolna przestrzeń. Za mną małe wzniesienie. A ja pośrodku w rurze. Zastanawiałem się przez chwile, co by było, gdybym tu zginął? Pewnie znalazłyby mnie pewnie pierwsze dzieci. Takie rury, to frajda zabawy przez kilka dobrych godzin. Teren, na którym byłem, był niżej niż reszta dzielnicy. Woda szybko zbierała się na błotnistej drodze. Jeszcze kilka chwil temu, sucha, spękana ziemia, teraz wielkie mokre bagno…z trzema rurami, a w środku ja. Nie było mi wesoło, bo nawałnica szalała nade mną. Takie miałem uczucie. Takich wrażeń dawno nie miałem. Zobaczyłem człowieka. Szedł po kostki przez wodę. Wracał pewnie z „roboty” na hałdzie. Krzyknąłem. Były trzy rury. Długie. Miejsca dość i w miarę bezpieczne oraz sucho. Zatrzymał się. Nie wiedział, kto i skąd woła. Przez ten gęsty mrok zmieszany z deszczem mnie nie dostrzegł. Machnął ręką i poszedł dalej. Nawałnica ustawała. Pozostało mi nic innego jak wracać do domu. Przedarłem się przez to bagno i w końcu cały brudny, udałem się na przystanek, gdzie wsiadłszy w 183 udałem się do domu. Chłopców z wczoraj nie spotkałem. Opony pod śmietnikiem, także;)

piątek, 6 sierpnia 2010

5 sierpień 2010r.

Wczoraj było paskudnie ciepło. Gdy dojechałem 183 na Bobrek, dochodziła dwunasta. Na boisku szkolnym gra inna ekipa dzieci. Odbywały się zajęcia sportowe z nauczycielem. Skontrolowałem jeszcze stan budowy hali sportowej i ruszyłem nad niemiecki staw. Jest on położony w dzielnicy Szombierki, obok cmentarza. Dwa tygodnie temu utopił się tutaj 13-latek. Staw nie ma kąpieliska strzeżonego. Tak na marginesie, miasto Bytom ma aż jedno kąpielisko. Jest nim basen miejski w centrum. Jest jeszcze kryty basen, ale w remoncie. Jak na prawie 200000 miasto, nie jest źle! Dookoła stawu jest pełno „dzikich” zejść do wody. Czasami podjadą tutaj dzieci z Bobrka. Dlatego tutaj jestem. Dziś poza majestatycznie pływającym łabędziem na środku i kilkoma wędkarzami jest pusto. Wracam na Bobrek. Krążę niczym zagubiony statek w Trójkącie Bermudzkim, pomiędzy szkołą a wschodnią i zachodnią dzielnicy Bobrek. Popołudniu spotkało mnie ciekawe zdarzenie. Idąc chodnikiem, mijam kolejne wejście miedzy familokami na ogromne podwórko. Nagle wybiega kilku chłopaczków(6-7 lat). Jeden turla starą oponę z felgą, którą znaleźli obok kontenera na śmieci wołając:
-Kup pan oponę!
-A za ile? – odpowiadam.
-Za dwie dychy. Dobra opona. Z felgą.
-Nie potrzebuję, a po za tym nie pasuje do mojego samochodu. To jest felga R13 a ja mam R14. Widzisz, tu jest napisane, jaki to rozmiar. Jest też zniszczony bieżnik i jest prawie łysa.
-Kup pan oponę! Kup pan oponę!- woła kolejny.
-A ma pan żonę?
-Mam.
-A żona ma pieniądze? To może żona kupi, co?
-Jeśli chcecie ją komuś sprzedać, to szukajcie kogoś, kto ma mały samochód.
-Jak maluch?
-Nie, trochę większe.
-A mój tata pracuje w Oplu.
-To może on kupi?
- Mój tata nie musi mi płacić.
Chłopcy biegają wokół mnie. Jeden ma plastikowy pistolet i strzela drugiemu w głowę.
-Czy to prawda, że jak się strzeli w głowę i w serce to się umiera?- pyta kolejny.
Kolejny macha rączką i próbuje zatrzymać auto wyjeżdżające innego placu, krzycząc: Kup pan oponę! Kup pan oponę…!
-Tak, ale wystarczy jeden strzał w serce lub głowę i można umrzeć.
- Chce pan, to mogę do pana strzelić i będzie miał pan pełno krwi, o tutaj-wskazuje na moją klatkę piersiową.
-Nie, dzięki- nie strzelił do mnie, ale wpakował cały magazynek koledze.
-No, kup pan opnę- jeden z nich to prawdziwy handlarz, nie rezygnuje.
Zaczynam żartować i mówię:
-Po, co mi ona, mógłbym ją sobie jedynie powiesić na ścianie w pokoju.
-Miałby pan taki talizman- oczy ma szeroko otwarte w zachwycie- powiesiłby pan i ta opona była by takim talizmanem na koszmary.
-Ale ja nie ma w domu komarów- kontynuuję.
-Nie komary, tylko koszmary. Talizman przeciw koszmarom!- koryguje mą wypowiedź handlarz oponą. Do dialogu dołącza inny chłopiec:
- Jak pan nie ma to ja panu pożyczę swoje…
Rozmowa nabiera tempa. Nie wiem, z kim rozmawiam. Choć jest ich czterech, każdy to gaduła i ma coś do powiedzenia czy to o motorach, oponach, strzelaninie czy snach. Handlarz nadal kontynuuje sprzedaż i zagaduje do przejeżdżających samochodów. Umawiam się z nimi na jutro. Może w coś zagramy, jak pozwolą im ich rodzice.

środa, 4 sierpnia 2010

4 sierpnia 2010r.

Jest tam ktoś…? Nikt mi nie zadał tego pytania. A szkoda. Kilka osób pytało się, co tam na blogu i u mnie. I tyle. Po dłuuuugiej przerwie, za którą przepraszam, witam ponownie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że miałem intensywny czas i wiele obowiązków. Było ich trochę, ale nie aż tyle, by nie napisać parę słów w tym miejscu. Można to opisać w ten sposób: miałem czas zwątpienia w sens swych działań. I tyle i aż tyle. Czerwiec minął monotonnie i bez czadu. Początek lipca spędziłem w Dzięgielowie na Tygodniu Ewangelizacyjnym. Od drugiej połowy lipca wróciłem na swoje śmieci. Z wszechobecnego brudu i piekielnego ciepła oraz długich i obrzydliwie bezwietrznych popołudni wyłoniła się grupka dzieciaków. Szli aż do szli. A ja za nimi. Początek był banalny. Nie spotkaliśmy się w żadnym pustostanie czy też bramie, lecz w miejscu publicznym, jakim jest teren szkoły. Bo tam szli. Kto by pomyślał? Ja, raczej nie. Jest tam jedyne na Bobrku czynne boisko. Ładne w miarę nowe i zadbane. Dotąd puste i oblegane przez starszą młodzież, dziś przez dzieciaki. Zagadałem. Zagraliśmy w 21(rzuty do kosza) a także króla czy raczej królową, bo były między nami także dwie dziewczynki. Poznałem kilkoro z nich. Mieliśmy fajny czas. A to dopiero początek. Czas pokaże, co dalej.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

7 czerwca 2010r.

W niedzielę parafia w Miechowicach, gościła chór z parafii Bładnice. Zostałem poproszony o krótkie podzielenie się tym jak wygląda moja praca w Bytomiu. Wydaje mi się, że ludzie nie wiedzą a skali problemu, ile jest dzieci, które spędza swój czas na ulicy, podwórkach czy miejscach z dala od dorosłych, bo tam czują się bezpiecznie. Po południu pojechałem do dzielnicy Rozbark. Miał tam miejsce festyn organizowany przez MOPR w ramach Projektu Aktywności Lokalnej(PAL). Chciałem zobaczyć jak to wygląda, bo we wrześniu będzie taki piknik na Bobrku. Zostaliśmy zaproszeni do współpracy. Zdążyłem wrócić na kiełbaskę z ogniska.

4 czerwca 2010r.

Za mną weekend. W piątek miałem jazdy, 15-ta godzina z 30-tu do wyjechania. Myślałem, że odlecę. Żar z nieba był niemiłosierny a wykonywanie tych samych manewrów na parkingu przez dwie godziny, męczące. Czas dla mnie w czasie jazd prawie się zatrzymał. Po 16.00 Udało mi się jednak dotrzeć na przystanek i autobusem a potem tramwajem nr 5 dotarłem na Bobrek. Gdy minęliśmy Szombierki, zobaczyłem czarne kłęby dymu. Byłem pewny, że gdzieś się pali. Okazało się, że pali się na terenie siedziby firmy, która zajmowała się przerabianiem plastików. Firmy już nie ma, plastik został. Gdy dotarłem na miejsce, paliło się kilka metrów sześciennych plastikowych śmieci. Straż Pożarna dwoma wozami strażackimi, walczyła z palącym się plastikowym żywiołem. „Potwór”, jaki był na wyspie w serialu LOST, to pi kuś w porównaniu z czarnym dymem, jaki się unosił w niebo na wyspie Bobrek! Z daleka, sprawiał wrażenie, jakby się palił jakiś budynek. A taka myśl, przeraża. Teren zabezpieczała Policja, ale tłum ciekawych ludzi(w tym mnie), mógł wejść na teren i oglądać akcję z bliska. Po ponad godzinie walki, pożar udało się ugasić. Spotkałem tam pana Władka, który jest pewien, że za podpalaczem, mogły być dzieci. Ale po chwili, zmienia zdanie i stwierdza: Panie, nie takie rzeczy widziałem! Ściszonym głosem mówi: Właściciele firm nabiorą kredytów a po roku, dwóch bankrutują. Powinien ten plastik posprzątać. Ale, po co ma płacić za wywóz, jak może dać kasę i ktoś to podpali? Panie nie pierwszy raz się tu pali. Rozglądam się czy nie ma tu moich dzieciaków. Nie ma. Żegnam się z panem od teorii spiskowej i wracam przez hałdę do familoków. Wielkiego poruszenia pożar w dzielnicy nie uczynił. Sam zastanawiam się, jakie ja, jako dziecko wymyślałem atrakcje i stwierdziłem, że trochę ich było...

wtorek, 18 maja 2010

18 maja 2010r.

Dzisiaj zostałem zaproszony na spotkanie rady dzielnicy. Takie spotkanie ma miejsce raz na dwa miesiące w dzielnicy Bobrek. Jest to nowa inicjatywa dla mnie. W radzie tej, zasiadają ludzie, którzy mogą coś zrobić. Jest ks. proboszcz, który udostępnił miejsce na spotkanie i wspiera wiele inicjatyw. Jest przedstawiciel do spraw nieletnich z Policji, przedstawiciel Straży Miejskiej, który prowadzi hufiec harcerski, radny dzielnicy Bobrek, dwóch animatorów lokalnych oraz dyrektor szkoły podstawowej. Był także przedstawiciel Domu Nadziei, który zajmuje się młodymi osobami uzależnionymi. Wszyscy wspierają rozwój społeczny dzielnicy. Spotkanie trwało ponad godzinę, w tym czasie poznałem wiele ciekawych i ważnych osób, które mają wspólny cel i razem do niego zmierzają. Szukają wspólnie rozwiązań dla pojawiających się problemów. Każdy jest z innej „bajki” i to sprawia, że taka grupa jest szczególna i ma szansę na powodzenie- nie projektu, jakichś zadań, czy polityki, ale zmiany obrazu dzielnicy i pobudzenie do działania osób w niej mieszkających. Jest to miejsce wymiany doświadczeń i inicjowania wspólnych przedsięwzięć, ale także wymiany informacji, których przecież zawsze mi brakuje. Najbliższym wspólnym działaniem będzie dzielnicowy piknik na początku września, do którego na dzień dobry zostaliśmy zaproszeni. Dla mnie jest to kolejny dowód otwartości tej grupy i szczerych chęci, by zrobić coś razem.

czwartek, 6 maja 2010

6 maja 2010r.

JEŚLI MYŚLISZ ROK NAPRZÓD
- SADŹ RYŻ
JEŚLI MYŚLISZ DZIESIĘĆ LAT NAPRZÓD
- SADŹ DRZEWA
LECZ JEŚLI MYŚLISZ STO LAT NAPRZÓD
- UCZ LUDZI



PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE

wtorek, 4 maja 2010

4 maja 2010r.

4 maja 2010r.
Wiele dni minęło. Za mną dłuuugi weekend. Pogoda nie dopisała. Grill nieodpalony. No cóż… jakoś ten maj trzeba było zacząć. Jeszcze w piątek byłem na parkingu i trenowałem jazdę po łuku. Przez półtorej godziny. Przed 14.00 ruszyłem na Bobrek. Odwiedziłem dwa pustostany. W jednym coś się zmieniło. Zniknął kabel wysokiego napięcia. Był zakopany wokół budynku. Ktoś się napracował i umordował, ale go wyciągnął. Został tylko rów. Na nielegalnym wysypisku niedaleko, jest miejsce gdzie w ogniskach spalili plastikową obudowę przewodów. Wyrywane są ze ścian, sufitów. Metal do skupu a kontakty, kostki i inny asortyment jest sprzedawany w Bytomiu. Nie daleko Rynku jest targowisko. Obok na małym placyku zbierają się ludzie. Sprzedają wiele rzeczy. Kto co znalazł a może i ukradł? Spotkałem jednego pana, jeszcze tam, gdzie stykają się mury bez dachów z niebem. Zagadałem. Pracował tu wcześniej. Była tu firma, która przerabiała plastik. Był w niej 10 lat. Wpadł tylko po kilka starych pojemników plastikowych. Mówi: na działkę się przyda. W jego wzroku widzę gniew, że k…a wszystko rozkradli, ch…. Ma rację. Zostały tylko śmieci i stare cegły… i kilka pojemników. Tego nie robią dzieci. To są wyspecjalizowane i profesjonalne ekipy. Ostatnio się na taką natknąłem. Łopaty, kilofy, palnik gazowy. Jednym słowem: profesjonaliści. W moim świecie, trzeba zapłacić ogromne pieniądze za rozbiórkę budynku. W tym świecie, potrzeba tylko czasu i spokoju. Wracam na przełaj. Przecinam dzielnicę w poprzek. Nie spotykam dzieci. Szukam chłopaków, których ostatnio spotkałem. Nici. Nie czuję nóg. Zatrzymuję się w jedynej z wielu oaz, gdzie można dostać wodę. Dziś sponsorem dnia jest Biedronka. Ruszam do drugiego pustostanu. W chronologii jest to ten pierwszy, który tutaj znalazłem. Też jest pusty. Z dwu metrowego wału dostrzegam mały stawik. Woda w nim jest czysta. Dookoła wypalona trawa. Na pół spalona izolacja z kabla wygląda w trawie jak zrzucona skóra węża…, który miałby około 10m.. Dochodzę pod wieżę z zegarem w kopalni. Tu dla mnie zaczynają się Szombierki a kończy Bobrek. Wracam koło ściany płaczu do domu.

środa, 21 kwietnia 2010

21 kwietnia 2010r.

Jestem w Bobrku. Jechałem banką do Bobrka od strony Szombierek. Zdałem egzamin wewnętrzny i od piątku zaczynam jazdy. Ale będzie jazda. Cieślar w ciężarówce, tego jeszcze nie było. Potrzebuję tych uprawnień, by móc prowadzić autobus, który już wykorzystujemy do akcji na ulicach i podwórkach w polskim miastach i miasteczkach. Udaję się ul. Żwirową. Wszędzie biegają dzieci. Wreszcie można wsiąść na rowerek czy rolki. Pomiędzy dokładnie rozparcelowanymi familokami i bawiącymi się dziećmi siedzą przed domami na ławeczkach i krzesłach ogrodowych ludzie. Jest ciepło, prawie bezwietrznie. Dochodzę do ostatnich domów, idę kawałek na zachód i wracam na przełaj. Widzę sklep Biedronka. Chce mi się pić. Po chorobie nie odzyskałem jeszcze pełnej kondycji. Wchodzę do sklepu. Wokół niego jak i innych skalpach kręci się życie. Kupuje napój. Oryginalną Colę za 0,99 zł. Idę ul. Wytrwałych na północ. Spotykam kilku chłopaczków między 7 a 13 lat. Postanawiam zobaczyć, dokąd idą. Stoimy na przystanku tramwajowym i po kilku minutach wsiadamy do nadjeżdżającej banki. Jedziemy. Wysiadamy. Idziemy. Skaczą przez płot. Nie skaczę przez płot. Idę na około. Zgubiłem ich. Szukam. Czekam. Obserwuje.
Znajduję tory kolejowe. Jedna z ich stron jest czarna. Widać resztki węgla. Kto go tu wysypał? Kto go zebrał? Kiedy to było? Czy to ma mnie interesować? Ktoś w oddali ciągnie biały worek. Wygląda na ciężki. Czarne złoto ciągnie się aż za zakręt. Znajduję „plac zabaw”. Słyszę stukanie. Ktoś klnie. Widzę ich. Słyszę ich. Znalazłem ich. Cieszą się. Jak małe dzieci, …bo mają pracę. Słyszę: Ty Kamil, nie musisz mi już szukać roboty. Mam co robić i długo będę miał. I tak stukają, śmieją się, przeklinają i wykonują swoją pracę. Wyglądają na szczęśliwych. Daleko od bawiących się dzieci i plotkujących ludzi przed domami. Od szkoły, Policji i całego tego kramu. Jest jeszcze pewnie inny powód, dla mnie chyba najważniejszy- są daleko od swoich własnych domów. Robi się późno, a okolica nie jest malownicza. Słyszę hasło: wracamy, bo nam banka ucieknie! Każda z nas wraca inną drogą. Chce się z nimi spotkać w tramwaju oraz zobaczyć gdzie mieszkają. W pierwszym ich nie ma. Drugi nie ten, co trzeba. Czekam. Ruch w sklepie całodobowym się wzmaga. Koło mnie siada dwóch panów. VIPów. Mają puszki z napojem marki VIP. Jeden z nich zaczyna rozmowę. Mówię: nie palę. A On: Moje życie pewnie krótkie będzie, ale oddałbym połowę teraz by zakurzyć. Tak mi się jarać chce. Czekam dobrych kilkanaście minut. Chłopaków nie ma. Nasze drogi dziś już się nie spotkały. Ciekawe, co się stało? Gdzie poszli? Dziś już tego się nie dowiem, ale może za kilka dni?

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

19 kwietnia 2010r.

19 kwietnia 2010r.
Kolejny poniedziałek. Ostatni dzień zwolnienia lekarskiego. Od tygodnia jestem chory. Dopiero w czwartek rano dowlokłem się do lekarza. Myślałem, że może mi przejdzie, aż o mało, co nie wyplułem w nocy płuc i uznałem, że ta moja forma leczenia nie skutkuje. Jak trudno mi jest prosić o pomoc w takiej zwykłej sytuacji jak choroba? U lekarza byłem 15 minut- licząc z czekaniem i sprawa się wyjaśniła- jestem jednak chory. Mogłem pójść wcześniej i byłoby po sprawie. A tak. Ten tydzień będzie ciekawy, pomyślałem sobie dziś rano. Jutro mam przecież egzamin wewnętrzny z prawka i chciałbym się pouczyć, wtorek Bobrek i tam czkające wyzwania a w czwartek jadę na trzy dni do Berlina na konferencję z moim szefem. Moje myśli przerwała wiadomość, którą o 7.55 dostał moja żona SMS-a od znajomego- ks. bp Mieczysław Cieślar, zwierzchnik diecezji warszawskiej nie żyje. Z Internetu dowiedziałem się, że zginął w wypadku samochodowym, chyba w drodze do domu. Kolejna tragedia dla pogrążonego już w smutku Kościoła Luterańskiego w Polsce. Z śp. ks. bp. Cieślarem miałem zajęcia w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Pracowaliśmy też wraz z żoną w jego diecezji, przez ponad cztery lata. Ostatnia nasza rozmowa miała miejsce w murach Akademii na ul. Miodowej. Na zajęciach okazało się, że jestem sam i ks. bp jako wykładowca. Po zajęciach, zapytał mnie, co tam u nas. Gdzie jesteśmy, co robimy? Rozmawialiśmy o naszej (z żoną) decyzji i przeprowadzce na Śląsk. Życzył mi i mojej rodzinie sił do działania w służbie na rzecz bliźnich i Bożego błogosławieństwa. Rozmowa była spokojna, partnerska. Dawno z taką swobodą nie rozmawiałem z osobą pełniącą ważne stanowisko w kościele czy na uczelni. Podziękowałem i nawet mi przez myśl nie przeszło, że się już nigdy nie spotkamy. Dziś rano, moja żona prosiła mnie o jedno- bym jeździł bezpiecznej i wolniej. Obiecałem to jej i córce. Śmierć nie wybiera i nie wiadomo, na kogo, kiedy i gdzie czeka. A jedno jest pewne, że czeka.

wtorek, 13 kwietnia 2010

12 kwietnia 2010r.

Po ciężkiej i nieprzespanej nocy doczekałem poranka. Wreszcie poniedziałek, mój ulubiony dzień tygodnia! Znów można pracować! Przez następne kilka dni będę w dzielnicy Bobrek. Wsiadam w autobus i ruszam. Jestem w Centrum. Załatwiam kilka spraw i przesiadam się na bankę. Szum i zgrzyt ścierających się stalowych kół oraz żelaznych szyn robi niezapomniane wrażenie. W tramwajach, bo o nich mowa skrzyżowania są samoobsługowe! Kierowca dojeżdża do skrzyżowania torów, zatrzymuje bankę, wysiada, przestawia zwrotnicę w pożądanym kierunku i jedziemy dalej. Wysiadam z fatygowanej 18 na przystanku Bobrek Wytrwałych. Idę ul. Zabrzańską, skręcam na południe w ulicę Konstytucji. Skręcam na zachód w ulicę Glinki. Dookoła same familoki z oknami i framugami pomalowanymi na czerwono lub zielono. Dochodzę do skrzyżowania ulic Stalowej i Kolonia Rubież. Skręcam na zachód, w kierunku rubieży. Moim oczom ukazuje się niesamowity widok. Pierwsze skojarzenie z choinką, tylko taką nietypową, bo Bobrecką. Widzę duże drzewo, rosnące na placyku, obok jednej z kamienic. Bez liści, ale za to całe przystrojone w rozwiniętą taśmę magnetofonową. Szum wiatru i blask migoczącego słońca, kojarzy mi się mimowolnie ze świąteczną choinką. Dochodzę do garaży. Wszędzie dużo śmieci. Na jednym z murów pustego garażu, dostrzegam odcisk pary dłoni. Może wszedłem na czyjś teren? Ruszam ulicą Ludwika Pasteura. Idę w stronę ulicy Konstytucji. Po mojej lewej stronie ciągną się familoki. Po mojej prawej stronie ciągnie się teren spółki Ekoprod, zajmującej się utylizacją i recyklingiem materiałów odpadowych, takich jak żużel, popioły, czy gruz betonowy. Widok z okien mieszkalnych jest taki.
Mieszkańcy, mają taki widok każdego dnia. Ja się rozglądam i obserwuję, bo jestem tu dopiero parę razy, ale ten, kto tu mieszka od urodzenia ma chyba dość takich obrazów i przechodzi obojętnie obok nich, tak jak ja przejeżdżając przez dolinę rz. Wisły w Ustroniu czy w Wiśle. Jest 14.00. Wracam na obiad do domu. O 16.00 znów tu jestem, a gdzie byłem i co widziałem, to już zupełnie inna historia.

11 kwietnia 2010r.



Ks. Jan Kurko zaprasza nas i rodziców chrzestnych pod ołtarz. Razem słuchamy, czym jest chrzest. Liturgia i całe nabożeństwo jest żałobne. Mamy żałobę narodową. W tej ciemności i zadumie jaśnieje kolejne widzialne światło dla nas. Jest to światło, którego nie zagasi ciemność. Jest to światło rodzącego się życia. Tym światłem jest chrzest dziecka. Koniec życia i jego początek są częścią tego samego kija. Choć wczoraj patrzyłem na jeden jego koniec, dziś patrzę na drugi. Wczoraj byłem obserwatorem, jak śmierć wpływa na mnie, moją rodzinę, moje miasto i ojczyznę. Na Europę i świat. Dziś patrzę, jak dar od Boga przyjmuje moja córka. Jak to wpływa na mnie, moją rodzinę i mych najbliższych? Pod chrzcielnicą, mam możliwość zapalenia świecy. Znaku nadziei, jaka jest w Chrystusie dla nas. Życie nawet w XXI w. jest nieprzewidywalne. Jesteśmy, czy tego chcemy czy nie, świadkami różnych rzeczy. O jednych chcemy zapomnieć, inne trzymać w pamięci, mimo że wielu z nas nie ominie demencja starcza. Tak jak na tym starym drzewie, które rośnie w dzielnicy Bytom-Bobrek, tak i w nas widać będzie to, czego w życiu doświadczyliśmy.

10 kwietnia 2010r.

Dziś doszły mnie tragiczne wiadomości. Byłem w samochodzie przed sklepem, gdy zadzwoniła moja żona z wiadomością, że samolot prezydencki rozbił się w Smoleńsku. Wszyscy nie żyją. Byłem w szoku. Włączam radiową Trójkę. Siedzę… słucham…i nie mogę uwierzyć. Na ulicach spokój. Życie jakby się zatrzymało na chwilę…. A o tej jednej, krótkiej chwili będzie się moja córka uczyła w szkole.

wtorek, 6 kwietnia 2010

1 kwietnia 2010r.

Ostatnie dwa dni były niesamowite. W środę 31 kwietnia byłem wraz z moim przełożonym na spotkaniu świątecznym w Warszawie organizowanym przez Fundację Wspólna Droga. Mieliśmy jechać samochodem, lecz zdecydowaliśmy, że szybciej i mniej stresowe będzie jak pojedziemy pociągiem. Samochody zostawiliśmy na parkingu i udaliśmy się na kultowy dworzec w Katowicach. Mieliśmy 10 minut by dojść do dworca i kilka by kupić bilety- pociąg odjeżdżał o g. 15.00. Zdążyliśmy. To jest ciekawe, co ludzie zabierają w podróż by sobie ją umilić i mieć wrażenie, że szybko mija. W przedziale było nas pięcioro. Dwóch panów miało półlitrowy napój i porządny szklany kieliszek, który w nie jednym rejonie polski pewnie już był. Krążył z ręki do ręki. Rzadko, kiedy stał pusty. Kulturalnie zagryzając frytkami i popijając colą dojechali aż do Warszawy. Pani, która siedziała na środku w skupieniu studiowała grubą księgę, bez której żaden student medycyny nie zdałby anatomii. Nie wiedziałem, że mam aż tyle przeróżnych nerwów. No i my, rozmawiający na różne tematy i ciągle poruszający nowe. Na miejscu, byliśmy punktualnie. Spotkanie rozpoczęło się krótkim poślizgiem, kwadrans po 18.00. Było mi miło zobaczyć, choć kilku znajomych, którzy tak jak ja pracują na ulicy. Program był ciekawy. Można było kupić na aukcji trzy obrazy wykonane przez niepełnosprawnych artystów. Ceny nie powaliły na kolana. Najdroższy został sprzedany za 300zł. Miałem chęć kupić jeden, ale cóż…może w przyszłym roku. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zobaczyłem, jak ważne jest wspólne spotkanie. Poczuć, że choć jesteśmy z różnych organizacji, zdecydowaliśmy się wspierać i działać w wspólnej sprawie. Pojedynczy sznur nie wiele wytrzyma, ale potrójny trudno jest przerwać.