poniedziałek, 20 września 2010

20 września 2010r.

Dziś postanowiłem pojechać samochodem. Stary Golfik mnie nie zawiódł i odpalił za pierwszym razem. Jadę do WORD-u, ustalić egzamin praktyczny na kategorię C. Mając termin w kalendarzu(g. 7.00 rano), pojechałem na Bobrek. Przejeżdżając przez wiadukt, wiedziałem, że to będzie udany dzień. Zatrzymałem się na parkingu koło ul. Piecucha. Założyłem swój 10kg plecak pełen gier i udałem się w drogę. Zrobiłem rundkę i postanowiłem zostawić plecak w aucie. Nie te lata i nie ta kondycja. Spotkałem troje znajomych dzieci. Dostałem od nich piłkę do kosza. Podobno nie są w pełni sprawne. Mają nieszczelne wentyle i dlatego dostali je od nauczyciela ze szkoły. Jedną mam już ja. Kupiłem igłę i napompowałem w samochodzie i wcale nie jest dziurawa czy nieszczelna. Do gry podwórkowej jak znalazł. Po kilkunastu minutach spotkałem inne dzieciaki, albo raczej one mnie, koło boiska. Byłem bez sprzętu. Oni mieli bale. Zaproponowali mi meczyka, inaczej szpila. I od tego momentu wydarzenia potoczyły się lotem błyskawicy. Kurwowali na siebie ostro. Ja stoję w środku i próbuję ustalić wewnętrznie, co się stało przez te 15 sekund. Gdy już zaczyna mi świtać, że nie wiem, słowa pszeszły w czyn. Tłukli się i kopali jeden z drugim. MMA i Pudzian vs Butterbean przy tym, to było dno. Na ringu został tylko jeden agresywny zawodnik, atakujący ciągle jednego przeciwnika. Choć był bez szans, nie ustępował. Nie reagowałem. Wewnętrznie zastanawiałem się, co zrobić…byłem bliski interwencji, ale wiedziałem, że to nic nie da, bo swoją sprawiedliwość wymierzą sobie później, bez świadków. Nie wiem co gorsze, tu i teraz czy później? Wybrałem tu i teraz. Byłem ciekawy jak daleko się posuną przy dorosłym. I się zdziwiłem. Młody nie rezygnował. Choć leżał parę razy powalony, wstawał i atakował dalej. Krwi nie było. Łez mnóstwo. Po kilku minutach przekleństw, wyzwisk i plucia emocje opadły. Zaproponowałem dwóm młodym walczącym tak naprawdę o swoje dobre imię i honor, oraz pozycję w grupie, by poszli ze mną po gry do auta, bo z meczu chyba nici. Po następnych kilkunastu metrach, minione wydarzenia były echem, a po jednym przystanku banką, wszyscy byli znów jedną, kochającą się bandą dzieciaków. Byłem zdziwiony i zaszokowany zmianą. Jedną i teraz drugą. Wybuchem i spokojem. Dzięki wybuchowi, usłyszałem to, czego tak naprawdę może by mi nigdy nie powiedzieli o sobie i swoich rodzicach. Mogli przez chwilę nie udawać. Dzięki spokojowi, który przyszedł, mogłem się dowiedzieć, że chcą być strażakami, policjantami i górnikami. Po 30 minutach gry po raz pierwszy pojawiły się kamienie. Było nas za dużo. Moja uwaga się rozproszyła na innych, nowych. Było kilka dziewczynek z dwuletnim chłopczykiem na rękach. Więc ni stąd ni z owąd pojawiły się kamyczki. Latały raz w jedną, a raz w drugą stronę, a my graliśmy w środku w wiecznie żywe Uno. Dziś było ekstremalnie dla mnie, ale uważam, że mimo to i dlatego warto się spotkać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz