środa, 30 marca 2011

28 marca 2011r.

Po niedzieli. Praca analityczna i poszukiwawcza klucza dla wydarzeń z soboty, choć gruntowna, do niczego mnie (nas) nie doprowadziła. Jadę z mieszanymi uczuciami i mam zamiar nie zostawić ich tylko dla mnie. Pierwsza rzecz jaką zrobię, to spróbuję wyjaśnić i zrozumieć ich zachowanie. Osobą, którą spotykam prawie zawsze jako pierwszą jest K. Rozmawiamy…lecz nic nie wiem. Mówię mu o tym, jak trudno nam było zrozumieć, o co im chodzi, z wypowiedzianego przez nich lakonicznie zdania: idziemy grać w balę, lecz dało się odczuć gniew i złość. Nie wiemy tylko na co? Po kilkunastu minutach na placu są prawie wszyscy i zaczynam rozmowę. Mówię spokojnie, głównie o swoich odczuciach i parę zdań o tym, co mi mówiła Ewa. Nie ma żadnego napięcia i okazuje się, że wtedy im się nadzwyczajnie nie chciało iść.
Wiedzieli już w piątek, że planujemy pójść w to miejsce, a czując zmęczenie postanowili to olać. Tylko wtedy w piątek, nie było okazji porozmawiać, bo chłopcy od razu poszli, a ja dałem im możliwość odejścia. Jest jeszcze kilka innych przyczyn, bo każdy z nich jest inny i wielu z nich walczy o moją jak i Ewy uwagę. Jeśli ktoś jest za blisko lub się o mnie oprze, albo chce zrobić komuś z nas zdjęcie, jest postawiany do pionu przez drugich. Idę jeszcze po K., któremu pożyczyłem aparat na weekend. Nie ma go w domu, ale mam okazję poznać jego mamę. Wypijam kawę (pierwszą od kilku tygodni, gdyż rzucam mój nałóg) i rozmawiamy. Po raz kolejny przekonuję się, że chłopcy mówią dobrze na mój temat w domu i są zadowoleni z zajęć. Dobrze, że jestem tematem rozmów, a przez to także jest możliwość innej rozmowy. Wracam na plac, gdzie już są wszyscy i nie tylko oni. Zahaczamy jeszcze o Hilwę, park za przychodnią, a także grę w chowanego z piłką, w tzw. puszkę. Jest już po 18.20 i czas na mnie. Wsiadając w 183 na Miechowice kręcę filmik z trasy na pamiątkę i dla potomnych.

wtorek, 29 marca 2011

26 marca 2011

Dziś kolejny raz zmieniły się warunki. Jest zimno, wietrznie i całą aurę szlag trafił. Nie poddajemy się i idziemy na plac zabaw. Okazuje się, że oprócz dwóch chłopaków cała czwórka idzie grać w nogę. Komunikat jest mniej więcej taki: idziemy grać w nogę, nara!!! Więc mówię: Okej, szkoda tylko, że nie zrobimy żadnych zdjęć. 45 sekund i po warsztatach. Został tylko J. i K., z którymi idziemy na granicę Karbia i Bobrka, gdzie jest wiadukt. Po drodze kupujemy wodę do picia. Jest spokojnie, dwóch na dwóch. Robimy zdjęcia i rozmawiamy o fotografii. Szukamy w niezwykły sposób zwykłych rzeczy. Robimy duże koło i wracamy po godzinie do budynku. Jest to jedna z nielicznych jeszcze pamiątek po hucie.
Tam robimy zdjęcia i kręcimy kilka filmików na potrzeby warsztatu. Jest grubo po 11.00 i z piętra widzimy idących chłopaków. Jest zimno i tradycyjnie już zaczyna padać deszcz. Chłopaki decydują się dojść do nas i robimy jeszcze kilka zdjęć. Kilka pięknych kadrów nam ucieka w chaosie i zamieszaniu, jakie się tworzy przez ilość osób. Widzę, że chłopaki nie są zadowoleni z gry na boisku, a na twarzy niektórych, jest żal, że nie zostali od początku, tylko poszli za swoim liderem. Gdy mija czas wspólnych zdjęć, wracamy lekko zakłopotani do auta. Co się stało? Czy chłopacy się obrazili na mnie lub Ewę, albo na nas? Może są źli na starszych chłopaków, że byli na nocnej sesji a oni nie? Pytań jest wiele, a gdybanie w samochodzie wprowadza nas w poczucie winy i pozostaje duży niesmak, którego na pewno bez rozmowy z chłopakami nie usuniemy. Co się stało? No kurcze, co?... może nic?... nie, niemożliwe, myśmy coś zepsuli, tylko co?

poniedziałek, 28 marca 2011

25 marca 2011r.

Przed dwunastą Ewa, nasza fotografka, dojeżdża wraz z rodziną prosto z Wrocławia do Miechowic. Szybki obiadek, gadu-gadu i wsiadamy w auto, by udać się na Bobrek. Dzielimy się wrażeniami po ostatnich warsztatach, minionych dniach. Gdzieś na granicy Karbia i Bobrka spanikowałem, że nie zabrałem najważniejszego aparatu, tj. CANONA G11…ale okazało się, że jest na dnie torby. Idąc do sklepu, po kilka gum do żucia spotykamy ekipę. Są prawie wszyscy, tzn. sześć osób. Nie ma P. i W. Idziemy na plac zabaw, bo tam mamy się spotkać także z dziennikarzem. Chłopcy decydują się pozostać na przystanku i nie idą z nami. Po kilku minutach dołączają jednak do nas. Daje się wyczuć jakieś napięcie i niechęć. Dzisiejszym kluczem do zajęć jest historia Bobrka, miejsc, rzeczy i przedmiotów. Udaje nam się ustalić wspólną trasę, przynajmniej jej początek…aha, nie ma jeszcze W., dlatego idę do jego domu, gdzie okazuje się, że jest chory.
Jest prawie kwadrans po 14.00 i nie czekamy dalej. Kto się spóźnia, tego wina. Rozdajemy pięć aparatów cyfrowych i ruszamy. Idziemy na kamyczki, gdzie ponoć była kiedyś kopalnia czegoś tam, a spod ziemi wypływa źródełko. Jest tam mała tam, która spiętrza wodę i tworzy mały wodospad. Woda rozbija się o kamienie, tworząc mieniący się w słońcu srebrzysty warkocz, który sącząc się znika za najbliższym wzniesieniem. Dokoła tego miejsca jest niewielki obszar starego lasu. Wracamy na drogę i idziemy na miejsce starej kopalni, gdzie jeszcze ostatniego lata stał ogromny budynek, a dziś leży tylko gruz. Wszędzie mnóstwo śmieci, a historia tego miejsca staje się prawie niewidoczna. Znajdujemy kilka wysypisk śmieci, na których leżą plastikowe części samochodów. Ktoś wpada na pomysł, by zbudować samochód. Nie tracimy czasu i tworzymy odlotowy bobrkowóz.
Światła ma ze zniczy, koła od starego odkurzacza, a główna konstrukcja opiera się na elementach i profilach plastikowych okien. Mamy komplet siedzeń, deskę rozdzielczą, a nawet trójkąt ostrzegawczy. Robimy zdjęcia i ruszamy do domku, czyli ambony myśliwych. Wracamy przez pola, a potem przez hołdę do garaży. Zrobiliśmy kilka kilometrów i nikt nie ma sił na więcej. Jest przed 17.00 i żegnamy się powoli. Umawiam się przy wszystkich chłopcach z trzema najstarszymi na nocną sesje. Pomysł zrodził się w naszych głowach, ale został szybko podchwycony. Na wieczór przyjadę z Michałem, mężem Ewy. Umawiamy się, że po 20.00 będziemy i wracam z Ewą do domu.
W domu kąpanie dzieci, mnóstwo rozmów i szybka pizza made in Home. Zabieramy CANONA G11 oraz kamerę JVC, wracamy na Bobrek. Po drodze zabieramy J. i pięć minut później jesteśmy na ulicy. Jest już K. oraz dwóch młodych. Chwilę rozmawiamy, żegnamy się z towarzystwem i zostaje K. i J. Idziemy jeszcze po trzeciego, ale on śpi. Zostaliśmy w dwóch na dwóch. Michał opowiada o zdjęciach nocnych i znaczeniu czasu naświetlania na jakoś zdjęć przy takiej scenerii, jaką jest noc. Zdjęcia robi głównie J. i Michał a widząc, że K. woli sobie porozmawiać, oddaję się do jego dyspozycji.
Opuszczamy ul. Pasteura i idziemy na schody budynku byłego domu kultury. Przed nami skrzyżowanie, a schody i ich wysokość oraz stabilność pozwalają wykonać kilka zdjęć. Po godzinie na Bobrku, jedziemy na Karb, gdzie jest większy ruch. Brakuje statywu, dlatego korzystamy z murków, latarni i znaków, a nawet z głowy K. Chłopaki chcą nam pokazać kilka graffów, więc idziemy na garaże. Jak na piątek wieczór jest niezwykle spokojnie i cicho. Wracamy do auta, a potem na Bobrek. Podwożę chłopaków pod kamienicę. Dziękujemy im za spędzony czas i wracamy do siebie. Na dziś koniec.

środa, 23 marca 2011

21 marca 2011r.


Jestem jak zawsze na placu zabaw. Pogoda, która jeszcze dwa dni temu sprawiła nam takiego psikusa, dziś rozgrzewa nas promieniami Słońca. Zaiste piękny jest ten pierwszy dzień wiosny, a okolica nad wyraz malownicza. Dziś prawie wszyscy są dużo wcześniej, bo szkoły porobiły jakiś dzień patrona, a tak poza tym, jest dzień wagarowicza. Niektórzy chłopcy podtrzymują tę tradycję. Pamiętam jak dziś, że kilkanaście lat temu sam dbałem o rozwój tej tradycji i nawet z kolegami ją urozmaicaliśmy. W podstawówce pojechałem z dwiema koleżankami na stopa do Katowic, co uważam za wyczyn, a w szkole zawodowej poszliśmy się kąpać nad rzekę Wisłę. Ech, to były czasy! Dziś wszyscy chcą ogniska, mimo błota i tego, że tak naprawdę nic nie mamy. Ustaliliśmy grafik. Do 15.30 gramy w olimpiadę i w pańdziolinę, a potem robimy ognisko. Czas na boisku nie był tylko czasem gry, ale także został wypełniony opowieściami, co kto dzisiaj robił i jak spędził to dopołudnie. Gdy minęło kilka minut po 15.30 ruszyliśmy w stronę powoli zachodzącego słońca. W parku podzieliśmy się na dwie grupy: jedna odpowiedzialna za zaopatrzenie, a druga za przygotowanie ogniska i nazbieranie drzewa. Gdy wracaliśmy ze sklepu, ku mojemu zdziwieniu ogień płonął już na dobre. Myślałem, że chłopaki nie dogadają się i nie uda im się tego zrobić tak szybko. Gdy rozdzieliliśmy się, to nas nie było jakieś 15-20 minut i oni także jeszcze musieli dojść na miejsce. Punkt, jaki wybraliśmy ostatnio wracając z placu zabaw, to hołda, która za kilka tygodni zniknie. Trwają na niej intensywne prace. Na szczęście został jeszcze spory kawałek i mnóstwo suchego drewna. Było nas dziewięcioro, ale po chwili doszedł do nas J. Nie tracąc czasu zabraliśmy się za pieczenie. Tępo i szybkość, z jakim upiekli i zjedli kiełbaski, zdziwiła mnie. Dwa bochenki chleba, ale zamiast ryb, duże kiełbaski smakowały wszystkim. Oczywiście była walka o dwie ostatnie kiełbasy, ale tym razem nie było żadnych ofiar. Posiedzieliśmy, powygłupialiśmy się i na koniec zgasiliśmy dopalające się ognisko. Droga powrotna była cięższa, nie tylko z powodu pełnych brzuchów, ale także trudno było się nam rozejść.
W drodze powrotnej chłopcy wpadli na pomysł zagrania w chowanego z piłką. Dziwna gra, ale ubaw był po pachy. Ten, kto szuka, musi najpierw zajść po wykopaną piłkę, a uczestnicy w tym czasie się chowają. Gdy złapie piłkę, musi wrócić do miejsca skąd została wykopana tyłem i nie patrząc. Miejscem zaklepywania jest piłka. Jeśli ktoś z chowających się zdąży dobiec do piłki, może znów ją wykopać. I tak graliśmy do 18.00. Wróciłem do domu szczęśliwy, że udało nam się zorganizować nasze pierwsze ognisko i to bez noża ani gazety.

poniedziałek, 21 marca 2011

19 marca 2011r.



Po dobrym śniadanku, na które składała się kasza jaglana z jabłkiem i gruszką oraz świeży, domowy chleb na zakwasie, można zaczynać kolejny dzień. Parę minut po 10.00 jesteśmy na miejscu. Wspominam, że wszędzie dookoła leży mokry, ciężki śnieg. Gdy dojeżdżamy na parking, chłopaki już czekają. Dziś jest pięć osób, ale i tak jestem zaskoczony, bo aura jest jaka jest, co widać na załączonym obrazku. Idziemy ul. Pasteura na plac koło starej Huty.
Miło jest widzieć błysk w oku każdego z nich. Idziemy na teren huty, który zawsze będzie mi się kojarzył z widokiem betonowej, skruszonej pustki, gdzie nie ma nic. Ruszamy na hołdy i znów jakby inny ale jednak nasz świat. Zdobywamy swą pierwszą górę, a aparaty pstrykają aż się kopci. Śnieg i wszechpanująca ślizgawica utrudnia sprawę, ale jest jedno dobro- nie ma błota (jeszcze). Wracamy przez park i idziemy na pola. Jest to miejsce za hołdami, nawet za tą, na której będziemy robić ognisko. Chcemy dojść do torów, które są obok pola. Tak, wiem, ale naprawdę są tutaj ziemie uprawne, a jeden kawałek jest nawet obsiany. Pokonanie odcinka pomiędzy ul. Stalową a stalą na torach nie było łatwe. Śnieg zaczyna topnieć i robi się syf. Powoli zaczynamy mieć dosyć, ale taki mamy klucz. Pierwsze warsztaty, to szukanie najwyższego miejsca na Bobrku, by zobaczyć inaczej, pełniej, głębiej?
Dziś doświadczyłem czym jest kadr i co to jest plan, a także mogłem się przekonać i myślę, że nie tylko ja, jak ważnym jest robienie zdjęć z różnej perspektywy, a czasami z tego samego miejsca, lecz inaczej z dołu a inaczej z góry, a totalnie dziwnie z boku. Że można wykorzystać kałużę, a to szynę lub być na wzniesieniu lub w dolinie. Fotografia jest ekstra nie tylko dla mnie, a  ponad 500 zdjęć jest chyba tego dowodem. Na dziś koniec, jeszcze tylko kilka zdjęć do legitek, ostatnia wojna na śnieżki chyba w tym roku i możemy się zbierać. Żegnam miłe towarzystwo i udajemy się do wozu, gdzie łyk ciepłego napoju imbirowego stawia na tyle, by dotrzeć do domu, gdzie ciepła zupa i suche skarpety pozwalają wrócić do żywych.

18 marca 2011r.


Tak się robi zdjęcia na Bobrku!

Ewa Szymczyk i Robert Cieślar
Warunki są zawsze!
            Przed nami pierwsze warsztaty fotograficzne z Ewą Szymczyk. Jadę po Ewę do Katowic, by mieć jeszcze czas na rozmowę i ostatnie ustalenia. Dzwoniąc do niej, dowiaduję się o strajku górników oraz o tym, że pół Katowic jest zakorkowanych. Myślę sobie: ładnie się zaczyna, jeszcze się nam nie uda spotkać i będą jaja. Będąc w Chorzowie, zaczyna padać deszcz. Nie ma jeszcze paniki, ale pojawia się stres. Taki błogi, spokojny stan, który zaczyna mnie irytować. Mówię do siebie: daj na luz, jak co, to się świat nie zawali (potem się okazało, że może i nie zawalił, ale na pewno został zasypanym białym świństwem). Górniki puściły i Ewa jest już na dworcu PKS. Trzydzieści minut później jesteśmy na Bobrku, a tu coraz zimniej. Bierzemy sprzęt, tzn. pięć aparatów cyfrowych w tym SUPERFAJOWOMEGAMOCNY kompakt Canon G11 (Michał dzięki za radę!!!) i ruszamy w teren. Mamy jeszcze kilka minut do 14.00 więc idę pokazać dzielnicę. Robimy koło przez ul. Pasteura, Stalową, Piecucha na plac zabaw. Po drodze zauważamy K., ale nie chce podejść i ucieka. Nastrój jest melancholijno-depresyjny, a deszcz i zimno, które zaczyna nam dokuczać, to potęguje. Pojawiają się chłopaki, a ich zbieranie się trwa dobre 40 minut. Ten idzie jeszcze do sklepu, a dwóch musi iść z nim. Nagle wracają, a ja myślę: zależy im i się uwinęli…gdzie tam. Zgubili te dwa złote, co mieli i szukają wracając. Na szczęście znaleźli i mogą iść dalej. Ewa zapoznaje się z chłopakami, mówiąc także jak będzie wyglądała dzisiejsza sesja. Jest nas ośmioro, co przy tej psiej pogodzie jest cudem. Chowamy się pod kościółkiem, gdzie jest kawałek dachu i suchej podłogi. Ruszmy w teren, bo Ewa chce, by chłopcy pokazali jej hołdy i dzielnicę. Idziemy przez park na skarpę, gdzie strzelamy fotki, gdy nagle pada pomysł, by pójść na hilwę (boisko). Pięć sekund i już idziemy. K. poszedł po piłkę z obstawą, a my na hilwę. Idąc i patrząc jak szybko Ewa i chłopaki nawiązuję relację, utwierdzam się w swojej decyzji. Kobieta fotograf to był strzał w dziesiątkę! Jeśli ktoś chce organizować warsztaty dla dzieciaków, to Ewę polecam w ciemno. Na boisku Ewa pokazuje, w jaki sposób można robić różne ujęcia w ruchu czy z biodra, kiedy chcemy zostać anonimowi. Jesteśmy, coraz bardziej mokrz,y a temperatura ciągle spada i jest +3ºC.  Wraca K. z ekipą i gramy…Ewa także. Tą 10 minutową grą stała się kimś zupełnie innym dla dzieciaków, niż tylko prowadzącą warsztaty. Wiem, że przegięliśmy z tą grą więc kończymy na dziś i umawiamy się na jutro. Wracam z Ewą do auta. Jesteśmy mokrzy, zmarznięci i zmęczeni, ale patrząc w nasze twarze widać błysk zadowolenia i satysfakcji. Zapowiadają się ekstra warsztaty i to już jutro.

16 marca 2011r.

            Dziś jedziemy na wycieczkę. Jest nas pięcioro tzn. L., A., S., E., i R.. Chcemy pójść na kręgle lub laser. Wszystkie tego typu atrakcje są dostępne w Centrum Rozrywki w Agorze. Wcześniej odwiedzam rodziny i rozmawiam o warsztatach fotograficznych, w których mają brać udział chłopcy. Po miłych wizytach czas na zbiórkę i wyjazd. Wsiadamy w bankę i na Bytom! W środku spotykam jednego z braci B., którego poznałem na boisku. Jest zabawnie i przyjemnie, lecz gdy mamy wysiadać B. przytrzymuje R. i ten nie może wysiąść. Drzwi się zamykają a ja stoję jak wryty, gdyż nie zdążyłem nawet zareagować. R. będzie musiał nas znaleźć, gdy wysiądzie na następnym. Na szczęście nie miał daleko i po kilku minutach był przy nas. Już razem idziemy do…sklepu z kolczykami, gdyż A. ma ochotę na zmianę wizerunku. W sklepie jest przypał, ale Pani obsługująca ma dobry humor. Gdy A. znajduje wreszcie swój męski kolczyk, udajemy się dalej. Na schodach ruchomych kłótnia na całego. Dwóch chce iść na laser, a dwóch na kręgle. Cała wymiana zdań trwa dobry kwadrans. Gdy już któryś ustąpi, to kolejny zmienia zdanie. Patrzę na to z boku i widzę, że boją się podjąć decyzję. Nikt nie chce być odpowiedzialny za wybór zabawy. Jednak zostajemy w Centrum i idziemy na kręgle. Lęk przed nowym daje się we znaki. Tłumaczę zasady i przypominam cel naszego wyjścia: przyszliśmy, by mieć dobrą zabawę i spróbować gry. Godzinka mija szybko, a chłopcy wymiatają z każdą minutą mniej przejmują się grą i pozwalają sobie na błędy. Ja ich mam mnóstwo. Na koniec mówię, że wszyscy mogą poczuć się wygranymi, bo spróbowali, potem grali i nawet jak im nie szło, to dograliśmy do końca. Oddajemy buty i idziemy coś zjeść. Pizza nie brzmi źle, więc zajmujemy stolik i składamy zamówienie. Po posiłku idziemy zobaczyć miejsce, gdzie może będą wystawione zdjęcia młodych i wracamy do domu. Czekając na tramwaj, planujemy zbliżające się ognisko. Jest 5 i jedziemy. W tramwaju jest para ubogich ludzi z psem, którzy są mocno wstawieni i słyszę, że jadą na metę. W tyle dwie młode dziewczyny, które mają ze sobą poskładane łóżeczko dziecięce, wysiadają na Bobrku, a my na następnym. Zbliżam się do drzwi środkowych, zadowolony z przebiegu wyjazdu i wspólnie spędzonego czasu, wysiadam, idę, a tramwaj nadal stoi…, ktoś włączył hamulec a ja zastanawiam się, kto? Nikt się nie przyznał a ja nie widziałem i miły nastrój pękł jak bańka mydlana. Odreagowałem ostro, nie krzycząc, że takie numery mi się nie podobają i jak chcą mi zaimponować, to będą musieli coś innego wymyśleć. Żegnam się uściskiem dłoni i wsiadam w 183 do doma.

poniedziałek, 14 marca 2011

11 marca 2011r.


     Spieszę się, gdyż jestem umówiony na 12.00 w MOPR-rze z animatorem Projektu Aktywności Lokalnej (PAL). Mam małe spóźnienie, gdyż jechałem przez Bytom Centrum, bo moje 183 nie jechało. Placówka terenowa MOPR-u to barak, widać nie tylko moja organizacja (CME) posiada barak,  nasz to jest trzygwiazdkowy, a ten ma tylko jedną! Mijam kilku klientów, których kojarzę już z twarzy i wchodzę. Budynek jest parterowy i ma kilka pomieszczeń a w jednym z nich odbędzie się spotkanie. M. jest u siebie i czekał na mnie. Spotkanie trwało niecałe dwie godziny i dla mnie było bardzo owocne. Wiele kwestii mi się wyjaśniło i wreszcie zrozumiałem model pracy, jaki stworzono dla potrzeb rewitalizacji społecznej dzielnic Rozbark i Bobrek. Po spotkaniu poszedłem na plac zabaw, gdzie spotkałem K. i J., których już wcześniej spotkałem jak jechałem przez Centrum. Gramy w kafelki, a potem w kosza. Pewnie zastanawiasz się co to za gra? Kafelki to gra w kosza na boisku, które zrobione jest z 24 płyt- kafelek. Ten kto pierwszy trawi do kosza z każdej z dwunastu kafelek wygrywa. Zaczęliśmy w trójkę i K. prowadził. Na placu pojawia się jeszcze W., który dogrywa i do prowadzącego ma stratę ośmiu kafelek. W. jest dobry i po pierwszej serii jest już drugi. Pominę fakt, że jest najmłodszy i najniższy :-) Po kilkunastu seriach W. wygrywając, kończy nasze zmagania. Czas na koszykówkę uliczną i rozgrywamy dwa mecze. Wynik 20:16 i idziemy na Hilwę. Jeszcze zmiana obuwia z szkolnego na podwórkowe i możemy iść. Rozmawiam z każdym o warsztatach. Za tydzień mamy pierwsze spotkanie i jak na razie chcą brać udział, zobaczymy co przyniesie weekend. Po 18.30 wracam do domu, zmęczony i z sińcem na pól uda, który będzie pamiątką po obronionym karnym, a strzelał S, który ma strzał jak pocisk.

9 marca 2011r.


            Dziś ku mojemu zdziwieniu zebrało się nas dwunastu. O tym samy czasie i w tym samym miejscu. Starsi i młodsi. Słońce świeci coraz wyżej, a temperatura zachęca do zabawy. Są dwa pomysły. Pierwszy: pójść na Hilwę (boisko), a drugi: do parku na Karb, by zagrać na pajączkach w ganianego. Zdecydowaliśmy się pójść na Karb. Ruszyliśmy z ul. Stalowej, nie przeszliśmy nawet 50m., a pojawiły się pierwsze wątpliwości. Za daleko, rzucił A., ja wolę na Hilwę, powiedział B., a ja z wami nie idę, rzekł C. Zatrzymaliśmy się, by zdecydować co robimy. Kilka mocnych zdań z grupy i decydujemy się iść dalej. Lecz autor pomysłu zostaje na Bobrku i z nami jednak nie idzie. Ku mojemu zdziwieniu, cała reszta nadal chce iść. Gdy byliśmy już koło Starej siłowni byłej huty, dyskusji nie było końca. Pytania chłopców mnie zaskoczyły. Pytali o Egipt i dyktaturę, o podwyżki cen żywności, o strefę Euro i rynek walutowy, i wiele najróżniejszych tematów. Pytania sypały się im jak z rękawa i musielibyśmy pójść jeszcze z 10km dalej, bym choć na część mógł odpowiedzieć, ale doszliśmy już na miejsce. Oprócz nas, na placu zabaw była jeszcze jedna pani z dzieckiem. Chłopcy spytali się czy mogą się tu pobawić w berka i pani się zgodziła. Ganialiśmy się niecałą godzinę i po 17.00 ruszyliśmy na Bobrek. Po drodze chłopcy wpadli na pomysł zrobienia ogniska, a ja podchwyciłem temat i będziemy mieli pierwsze ognisko na dzień wiosny, które zorganizujemy na hałdach. Ale będzie jazda. Ktoś z chłopców zaproponował, byśmy jeszcze poszli na hałdy  i znaleźli miejsce oraz zobaczyli co tam trzeba zorganizować. Wracaliśmy torami od  Biskupic w stronę Rudy Śląskiej, gdzie spotkaliśmy starszą panią, która zbierała węgiel z torów, będąc na spacerze z równie starym psem. Robiąc koło, dotarliśmy do miejsca skąd zaczęła się nasza dzisiejsza wycieczka. Żegnam się i do piątku.

środa, 9 marca 2011

7 marca 2011r.

    Jest po weekendzie, a adrenalina po ściance wspinaczkowej nie minęła. Na wszystkim było łatwo dostosować się i po 30 minutach instruktor wyrzucił dwóch chłopaków, którzy nie przestrzegali regulaminu. Pomimo tego wszyscy ten czas miło wspominają. Dziś graliśmy chwilę w piłkę, a także rozmawialiśmy o warsztatach fotograficznych. Byłem także w szkole podstawowej porozmawiać o sali gimnastycznej i naszym tam przebywaniu. Chłopcy dużo mi opowiadali o minionym weekendzie, a w szczególności o tym, co ich znajomi zrobili. Jeden z nich został złapany przez służby mundurowe i by nie dostać mandatu, powiedział im gdzie mieszkają inni chłopcy, którzy też  brali w tym udział. W środowisku ulicy osobę, która taką czynność robi nazywa się konfidentem. Oczywiście z odpowiednim wzmocnieniem werbalnym w tle. Środowisko samo wymierza karę i nie zna litości. W mieszkaniu, w którym mieszka ten kolega, wybito szybę i obrzucono resztę okien jajkami. Dziś jak idzie ulicą, to niektórzy wołają za nim j… konfident k… idzie. Tak, za współpracę trzeba płacić srogą cenę. A przewinienie, którego dopuścił się, to zwykłe wyzywanie policjanta. Rozmawiałem, także z innym chłopcem, który przez kłopoty z innymi mieszkańcami nie mógł opuszczać terenu kilku ulic, gdyż czuł się zagrożony. Po ostatniej rozmowie ze mną, postanowił pomówić z nimi i wyjaśnić nieporozumienie: to nie on był konfidentem. Wiele napięć i nieporozumień, można wyjaśnić przy pomocy rozmowy.