… to najlepszy okres dla dzieci w tę mroźną porę roku. Dlaczego? Bo w końcu można odpocząć od nauki! (przy teoretycznym założeniu, ze przed i po feriach się uczymy). A gdzie się odpoczywa najlepiej? Na wyjeździe, czyli tam, gdzie nas nie ma.
My postanowiliśmy się znaleźć w górach (bo gdzie spędzać zimę, jak nie właśnie tam), dlatego w drugi poniedziałek zimowych wakacji, o trochę szkolnej ósmej godzinie, wyruszyliśmy z Bobrka na południe – w moje rejony. To znaczy nie wyruszyliśmy ani o ósmej (bo z dobre „20 po” już było), ani z Bobrka – bo ja z Robertem zaczęliśmy w Miechowicach, potem był Bytom, potem dopiero Bobrek, a potem, tak dla pewności, zrobiliśmy jeszcze jedno kółko przez Bytom i Bobrek w poszukiwaniu rzeczy, które same odnajdowały się po drodze =)
W końcu szczęśliwa siódemka zmierzała w Beskidy. Trzy dziewczyny, czterech chłopaków, jeden bus. Droga „tam” minęła nam dość sprawnie; czas wypełniliśmy rozmowami, zagadkami (megazaszyfrowana „kolejka linowa” Una =)), dziewczyny śpiewały radiowe hity.
I tak dotarliśmy do Bielska – Białej, gdzie na poczekaniu stworzyliśmy nową zabawę w podróży: liczenie „elek”. A jako, że w Bielsku jest ośrodek egzaminowania kierowców, mieliśmy co liczyć - o ile dobrze pamiętam wyszło nam coś ok. 30 na krótkim odcinku pod Szyndzielnię. Ale, że wiadomo, iż naokoło zawsze bliżej, to najpierw sprawdziliśmy kino i wybraliśmy film, na który zamierzaliśmy przyjechać za 3 godziny =) jesteście ciekawi? No, to jeszcze chwila (tzn. trzy godziny =))
Czekając na film, którego tytuł tak was intryguje, postanowiliśmy zaliczyć górę – w końcu przyjechaliśmy w góry! Zima w Beskidach dopisała; było i zimno, i śnieżnie. Wspinając się więc kawałek – bo potem jechaliśmy już wspomnianą wcześniej kolejką linową (i tu nie obyło się bez przygód, czytaj zgubionej torebki, która na szczęście trafiła z powrotem do właścicielki – dlatego pamiętajcie numer wagonika, do którego wsiadacie, liczby są ważne nie tylko w lotto – tu też chodziło o kasę)... a więc wspinając się trochę pod tę górę nie mogło się obyć także bez kilku „gleb” - w tym moich =) Było zabawnie, trochę męcząco i bardzo mroźnie. Dlatego na „górze góry” postanowiliśmy się ogrzać w schronisku przy gorącej herbatce i ciepłym posiłku – te były różne – od zup po pizze. A jak powszechnie wiadomo, na głodno się nie myśli, to niektórym, po strawie udzielił się nastrój filozoficzno-egzystencjalny, który Chudy wyraził w krótkim, lecz jakże głębokim pytaniu: „Uno, czemu los tak nas pokarał?” =) Inni, mieli problemy natury bardziej fizycznej, jak przyciasne buty, co w górach mocno dawało się we znaki. Na dół dostaliśmy się znacznie szybciej niż na górę, bo skorzystaliśmy z pomocy tzw. dupolotów. Bartek za swój zjazd otrzymałby pewnie złoty medal =) I tak po zabawie na śniegu, już trochę przemarznięci, wsiedliśmy do busa, by po zmienieniu obuwia na bardziej wygodne, w końcu dojechać do kina.
No, dobra, już piszę – demokratyczną decyzją, a więc większością głosów zwyciężył „Kot w butach 3D”. Skryci za okularami (ja za podwójnymi), z garściami popcornu, wszyscy wpatrywaliśmy się w duży ekran z wielkim zainteresowaniem – przez cały film! Choć jak skwitowali chłopacy, najlepsza była reklama, kiedy to piłka o mało co, nie wyskoczyła z ekranu, po czym ktoś zareagował: „Ej, to ja nie patrzę, nie.” =)
W czasie jazdy do naszej kolejnej poniedziałkowej atrakcji, Tina z Madzią doszły do wniosku, że „prąd prądzi w d...” i wszyscy mieliśmy z tego niezły ubaw. Potem basen. Na basenie największą furorę zrobiła zjeżdżalnia. Dzieciaki (i my) biegały „tam a sam”, niekiedy wraz z ratownikiem - „On nie będzie patrzył, a my tak cicho zjedziemy” =) Były też skoki do wody i jacuzzi z cudownie ciepłą wodą =). A żeby nie było tak pięknie, to zamknęłyśmy w szafce, zegarek z czipem, który ją otwierał. Kobiety =)
Potem na chwilę wpadliśmy do mnie, i w końcu kolacja w Dzięgielowie. Przyjechaliśmy w zasadzie na gotowe, tylko nakryć. Spokojnie zjedliśmy przy akompaniamencie pianina (ktoś tam coś „pinkolił” =)), pogadaliśmy i ruszyliśmy do pokojów. Przed snem była jeszcze porcja gier, wychodziło nam to różnie i paradoksalnie to chyba najmniej oszukiwania było w kartach =)
A potem dłuuuga noc pogaduszek dziewczyn. No, nie taka długa, ale generalnie spokojna.
I to był poniedziałek =)
Macie jeszcze siłę czytać? =)
Bo na wtorek również przygotowaliśmy atrakcje. Niektóre niespodzianki zaskoczyły nas same, jak np. schodzące z koła powietrze. Szybko więc zawieźliśmy bus do wulkanizatora (chyba =), bo tylko to kojarzy mi się z kołem, ale nie wymagajcie ode mnie takiej wiedzy) po czym część grupy przyglądała się naprawie, a część oddawała się zabawie (tak mi się zrymowało) słownej i opowiadaniu dowcipów. Kiedy samochód doprowadzono już do porządku i już po tym, jak to Chudy sam ruszył =) pojechaliśmy odwiedzić dzikie zwierzęta.
W ustrońskim Leśnym Parku Niespodzianek obejrzeliśmy pokaz orłów i sokołów, a następnie karmiliśmy sarny, świnie, konie i inne takie =) Nie ma co, jadły nam z ręki. Skoro one jadły, to my też trochę zgłodnieliśmy, więc wróciliśmy do Dziegielowa na obiad.
Po obiadku przyszedł czas relaksu. A żeby przywieźć do domu jakąś pamiątkę, postanowiliśmy zrobić samodzielnie bransoletki. I dziewczyny, i chłopacy pletli nawet po sześć, dla siebie, dla rodziny, dla znajomych.
Następnie wyruszyliśmy w kolejną podróż do pobliskiego Cieszyna, gdzie weszliśmy na Wzgórze Zamkowe – oj tu było narzekania, że kolejna góra =) choć w zasadzie było to tylko podejście. Policzyliśmy schody w Wieży Piastowskiej (121?), po czym udaliśmy się do herbaciarni, ogrzać się przy niecodziennych smakach herbaty. Dzieci zamówiły gorącą czekoladę, ja z Robertem wypróbowaliśmy zieloną herbatę z jaśminem, po czym dość szybko nastąpiła wymiana =) Dla mnie czekolada była pyszna (ale ja mogę być nieobiektywna, bo uwielbiam ją w każdej postaci =)), dzieciom nie smakowała, zachwycali się natomiast wyrafinowaną herbatą. No i fajnie, choć powiedzieli, że więcej tam nie przyjdą =) zaś Bartkowi jako jedynemu udało się ułożyć grę logiczną, za co kupiliśmy mu wybraną przez niego nagrodę, którą on sam podzielił się z innymi. Ładnie =)
W Cieszynie poszliśmy także na lodowisko, odkryć nasze talenty łyżwiarskie =) trochę się spóźniliśmy, ale i tak fajnie było się poślizgać. Madzia będąc na łyżwach drugi raz, radziła sobie doskonale a chłopcy i Tina śmigali jak zawodowcy.
Pod koniec dnia zrobiliśmy zakupy, by wieczorem urządzić sobie zimowe ognisko (och, jak ja lubię te wszystkie źródła ciepła =)). Z małymi oporami, udało nam się wszystkim zejść przy ogniu, usmażyć kiełbaskę i wrócić do budynku, by zjeść to, co każdy sobie upolował, tzn. usmażył.
We wtorkowy wieczór gier odwiedził nas gość – Sebek przyniósł jungle speed'a i ograł nas wszystkich =) Ale za to, że się pojawił, podzieliliśmy się z nim sałatką owocową, którą przygotowali chłopcy. Była pyszna i wszyscy „wcinali, aż im się uszy trzęsły”.
Potem był mały incydent.
Tę noc przegadali chłopcy, a dziewczyny grzecznie poszły spać około północy.
No i środa. Środa była już pełna napięcia, bo czas powrotu do domu coraz bardziej się zbliżał. Rano zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy do Wieliczki. W aucie dużo spaliśmy (kiedyś trzeba), więc droga szybko nam „zleciała”. Na miejscu kupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie od zejścia w głąb kopalni mnóstwem schodów. Trasa była długa, pani przewodnik jak to przewodnik, więc dosyć szybko dopadło nas znudzenie, zwłaszcza, jak stwierdził któryś z chłopaków: „tu nic nie ma do kupienia, sama sól” =) - więc ja kupiłam sobie worek soli. Ale porobiliśmy zdjęcia, a na górę wywiozła nas winda (na szczęście =)), którą pan obsługujący nazywał jakoś inaczej, w każdym bądź razie, podkreślał, ze to nie winda, ale nie kłóciliśmy się z nim =)
No i czas było wracać. Zatrzymaliśmy się jeszcze na wypasiony obiad – tu dominowały kurczaki z frytkami, choć byli i tacy, co się wyłamali z tego schematu. Ostatnie zapamiętane przeze mnie hasełko: „Chłopaki z jedzeniem mają pierwszeństwo, podobno?” =)
To był naprawdę fajny czas, myślę, że dla nas wszystkich. Zwiedziliśmy sporo, dużo się bawiliśmy, poznawaliśmy się nawzajem, zintegrowaliśmy. Dzieci miały okazję wyrwać się z dzielnicy a ja uciec na chwilę od egzaminów =) Och, przydałyby się ferie...
Kacha
My postanowiliśmy się znaleźć w górach (bo gdzie spędzać zimę, jak nie właśnie tam), dlatego w drugi poniedziałek zimowych wakacji, o trochę szkolnej ósmej godzinie, wyruszyliśmy z Bobrka na południe – w moje rejony. To znaczy nie wyruszyliśmy ani o ósmej (bo z dobre „20 po” już było), ani z Bobrka – bo ja z Robertem zaczęliśmy w Miechowicach, potem był Bytom, potem dopiero Bobrek, a potem, tak dla pewności, zrobiliśmy jeszcze jedno kółko przez Bytom i Bobrek w poszukiwaniu rzeczy, które same odnajdowały się po drodze =)
W końcu szczęśliwa siódemka zmierzała w Beskidy. Trzy dziewczyny, czterech chłopaków, jeden bus. Droga „tam” minęła nam dość sprawnie; czas wypełniliśmy rozmowami, zagadkami (megazaszyfrowana „kolejka linowa” Una =)), dziewczyny śpiewały radiowe hity.
I tak dotarliśmy do Bielska – Białej, gdzie na poczekaniu stworzyliśmy nową zabawę w podróży: liczenie „elek”. A jako, że w Bielsku jest ośrodek egzaminowania kierowców, mieliśmy co liczyć - o ile dobrze pamiętam wyszło nam coś ok. 30 na krótkim odcinku pod Szyndzielnię. Ale, że wiadomo, iż naokoło zawsze bliżej, to najpierw sprawdziliśmy kino i wybraliśmy film, na który zamierzaliśmy przyjechać za 3 godziny =) jesteście ciekawi? No, to jeszcze chwila (tzn. trzy godziny =))
Czekając na film, którego tytuł tak was intryguje, postanowiliśmy zaliczyć górę – w końcu przyjechaliśmy w góry! Zima w Beskidach dopisała; było i zimno, i śnieżnie. Wspinając się więc kawałek – bo potem jechaliśmy już wspomnianą wcześniej kolejką linową (i tu nie obyło się bez przygód, czytaj zgubionej torebki, która na szczęście trafiła z powrotem do właścicielki – dlatego pamiętajcie numer wagonika, do którego wsiadacie, liczby są ważne nie tylko w lotto – tu też chodziło o kasę)... a więc wspinając się trochę pod tę górę nie mogło się obyć także bez kilku „gleb” - w tym moich =) Było zabawnie, trochę męcząco i bardzo mroźnie. Dlatego na „górze góry” postanowiliśmy się ogrzać w schronisku przy gorącej herbatce i ciepłym posiłku – te były różne – od zup po pizze. A jak powszechnie wiadomo, na głodno się nie myśli, to niektórym, po strawie udzielił się nastrój filozoficzno-egzystencjalny, który Chudy wyraził w krótkim, lecz jakże głębokim pytaniu: „Uno, czemu los tak nas pokarał?” =) Inni, mieli problemy natury bardziej fizycznej, jak przyciasne buty, co w górach mocno dawało się we znaki. Na dół dostaliśmy się znacznie szybciej niż na górę, bo skorzystaliśmy z pomocy tzw. dupolotów. Bartek za swój zjazd otrzymałby pewnie złoty medal =) I tak po zabawie na śniegu, już trochę przemarznięci, wsiedliśmy do busa, by po zmienieniu obuwia na bardziej wygodne, w końcu dojechać do kina.
No, dobra, już piszę – demokratyczną decyzją, a więc większością głosów zwyciężył „Kot w butach 3D”. Skryci za okularami (ja za podwójnymi), z garściami popcornu, wszyscy wpatrywaliśmy się w duży ekran z wielkim zainteresowaniem – przez cały film! Choć jak skwitowali chłopacy, najlepsza była reklama, kiedy to piłka o mało co, nie wyskoczyła z ekranu, po czym ktoś zareagował: „Ej, to ja nie patrzę, nie.” =)
W czasie jazdy do naszej kolejnej poniedziałkowej atrakcji, Tina z Madzią doszły do wniosku, że „prąd prądzi w d...” i wszyscy mieliśmy z tego niezły ubaw. Potem basen. Na basenie największą furorę zrobiła zjeżdżalnia. Dzieciaki (i my) biegały „tam a sam”, niekiedy wraz z ratownikiem - „On nie będzie patrzył, a my tak cicho zjedziemy” =) Były też skoki do wody i jacuzzi z cudownie ciepłą wodą =). A żeby nie było tak pięknie, to zamknęłyśmy w szafce, zegarek z czipem, który ją otwierał. Kobiety =)
Potem na chwilę wpadliśmy do mnie, i w końcu kolacja w Dzięgielowie. Przyjechaliśmy w zasadzie na gotowe, tylko nakryć. Spokojnie zjedliśmy przy akompaniamencie pianina (ktoś tam coś „pinkolił” =)), pogadaliśmy i ruszyliśmy do pokojów. Przed snem była jeszcze porcja gier, wychodziło nam to różnie i paradoksalnie to chyba najmniej oszukiwania było w kartach =)
A potem dłuuuga noc pogaduszek dziewczyn. No, nie taka długa, ale generalnie spokojna.
I to był poniedziałek =)
Macie jeszcze siłę czytać? =)
Bo na wtorek również przygotowaliśmy atrakcje. Niektóre niespodzianki zaskoczyły nas same, jak np. schodzące z koła powietrze. Szybko więc zawieźliśmy bus do wulkanizatora (chyba =), bo tylko to kojarzy mi się z kołem, ale nie wymagajcie ode mnie takiej wiedzy) po czym część grupy przyglądała się naprawie, a część oddawała się zabawie (tak mi się zrymowało) słownej i opowiadaniu dowcipów. Kiedy samochód doprowadzono już do porządku i już po tym, jak to Chudy sam ruszył =) pojechaliśmy odwiedzić dzikie zwierzęta.
W ustrońskim Leśnym Parku Niespodzianek obejrzeliśmy pokaz orłów i sokołów, a następnie karmiliśmy sarny, świnie, konie i inne takie =) Nie ma co, jadły nam z ręki. Skoro one jadły, to my też trochę zgłodnieliśmy, więc wróciliśmy do Dziegielowa na obiad.
Po obiadku przyszedł czas relaksu. A żeby przywieźć do domu jakąś pamiątkę, postanowiliśmy zrobić samodzielnie bransoletki. I dziewczyny, i chłopacy pletli nawet po sześć, dla siebie, dla rodziny, dla znajomych.
Następnie wyruszyliśmy w kolejną podróż do pobliskiego Cieszyna, gdzie weszliśmy na Wzgórze Zamkowe – oj tu było narzekania, że kolejna góra =) choć w zasadzie było to tylko podejście. Policzyliśmy schody w Wieży Piastowskiej (121?), po czym udaliśmy się do herbaciarni, ogrzać się przy niecodziennych smakach herbaty. Dzieci zamówiły gorącą czekoladę, ja z Robertem wypróbowaliśmy zieloną herbatę z jaśminem, po czym dość szybko nastąpiła wymiana =) Dla mnie czekolada była pyszna (ale ja mogę być nieobiektywna, bo uwielbiam ją w każdej postaci =)), dzieciom nie smakowała, zachwycali się natomiast wyrafinowaną herbatą. No i fajnie, choć powiedzieli, że więcej tam nie przyjdą =) zaś Bartkowi jako jedynemu udało się ułożyć grę logiczną, za co kupiliśmy mu wybraną przez niego nagrodę, którą on sam podzielił się z innymi. Ładnie =)
W Cieszynie poszliśmy także na lodowisko, odkryć nasze talenty łyżwiarskie =) trochę się spóźniliśmy, ale i tak fajnie było się poślizgać. Madzia będąc na łyżwach drugi raz, radziła sobie doskonale a chłopcy i Tina śmigali jak zawodowcy.
Pod koniec dnia zrobiliśmy zakupy, by wieczorem urządzić sobie zimowe ognisko (och, jak ja lubię te wszystkie źródła ciepła =)). Z małymi oporami, udało nam się wszystkim zejść przy ogniu, usmażyć kiełbaskę i wrócić do budynku, by zjeść to, co każdy sobie upolował, tzn. usmażył.
We wtorkowy wieczór gier odwiedził nas gość – Sebek przyniósł jungle speed'a i ograł nas wszystkich =) Ale za to, że się pojawił, podzieliliśmy się z nim sałatką owocową, którą przygotowali chłopcy. Była pyszna i wszyscy „wcinali, aż im się uszy trzęsły”.
Potem był mały incydent.
Tę noc przegadali chłopcy, a dziewczyny grzecznie poszły spać około północy.
No i środa. Środa była już pełna napięcia, bo czas powrotu do domu coraz bardziej się zbliżał. Rano zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy do Wieliczki. W aucie dużo spaliśmy (kiedyś trzeba), więc droga szybko nam „zleciała”. Na miejscu kupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie od zejścia w głąb kopalni mnóstwem schodów. Trasa była długa, pani przewodnik jak to przewodnik, więc dosyć szybko dopadło nas znudzenie, zwłaszcza, jak stwierdził któryś z chłopaków: „tu nic nie ma do kupienia, sama sól” =) - więc ja kupiłam sobie worek soli. Ale porobiliśmy zdjęcia, a na górę wywiozła nas winda (na szczęście =)), którą pan obsługujący nazywał jakoś inaczej, w każdym bądź razie, podkreślał, ze to nie winda, ale nie kłóciliśmy się z nim =)
No i czas było wracać. Zatrzymaliśmy się jeszcze na wypasiony obiad – tu dominowały kurczaki z frytkami, choć byli i tacy, co się wyłamali z tego schematu. Ostatnie zapamiętane przeze mnie hasełko: „Chłopaki z jedzeniem mają pierwszeństwo, podobno?” =)
To był naprawdę fajny czas, myślę, że dla nas wszystkich. Zwiedziliśmy sporo, dużo się bawiliśmy, poznawaliśmy się nawzajem, zintegrowaliśmy. Dzieci miały okazję wyrwać się z dzielnicy a ja uciec na chwilę od egzaminów =) Och, przydałyby się ferie...
Kacha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz