W piątek ostatniego dnia moich ferii zimowych które jak dla mnie mogłyby trwać wiecznie, wyruszyłam na Bobrek około godziny 14-tej. Tego dnia byłam sama na Bobrku, w sensie bez Kasi i Roberta. Robert edukował sie w Warszawie, a Kasia w Mysłowicach. Umówiona byłam z młodzieżą na grę w siatę.
Rozpoczynamy nasz nowy projekt 2017-2018
środa, 29 lutego 2012
wtorek, 28 lutego 2012
Poziom -170
Ostatnią sobotę lutego sześcioosobowa grupa młodzieży z Bobrka spędziła inaczej niż zwykle. Nie było imprezy (no chyba, bo nazajutrz mecz) za to niecodzienna wycieczka do Zabrza, gdzie zwiedziliśmy zabytkową kopalnię węgla kamiennego „Guido”. Pogoda nam sprzyjała, w końcu wyjrzało słońce, co zawsze jest miłym akcentem – przynajmniej dla mnie. Jednak my nie cieszyliśmy się nim długo, bo już wkrótce miały ogarnąć nas (egipskie?) ciemności.
Po kilkunastominutowym spacerze, który dzielił kopalnię od przystanku tramwajowego, dotarliśmy do celu! Na miejscu otrzymaliśmy piękne kolorowe kaski i Pana Przewodnika, niestety trochę podenerwowanego – co wkrótce odczuliśmy. Podzieleni na dwie grupy zostaliśmy „zapakowani” do windy (która oczywiście windą się nie nazywa, w ulotce wyczytałam coś o klatce szybowej) po czym zjechaliśmy na poziom -170.
Oj, ta pierwsza godzina zwiedzania to jak za karę. Pan I. K. (przewodnik) opowiadał nam o kopalni w swym abstrakcyjnie-gwarowo-metaforycznym języku zadając przy tym mnóstwo pytań (równie abstrakcyjnych lub ściśle naukowych) po czym zdumiony naszą niewiedzą i ciągle zły - odpowiadał, że w takim razie się nie dowiemy =) Przy tak apodyktycznym „nauczycielu” śmiać się nam nie wolno było (za to teraz mi się chce), więc chichraliśmy się gdzieś po kątach. Ale po pierwszej godzinie na symbolicznym dla nas poziomie -170 napięcie zeszło z Pana Przewodnika i zrobiło się całkiem miło. Zamiast trudnych pytań – bo język abstrakcyjny pozostał – pojawiły się wspomnienia z lat spędzonych pod ziemią. A więc poziom -320 był już dla nas zdecydowanie przyjemniejszy (pomijając te seksistowskie hasełka).
W kopalni mogliśmy zobaczyć konie (wypchane), wielkie maszyny górnicze, narzędzia, którymi górnicy pracowali w ubiegłych wiekach i oczywiście wyrobiska. Ale chyba wszyscy się ze mną zgodzą, jeśli napiszę, że największą atrakcją był dla nas Pan Przewodnik – z początku taki, że aż strach się bać, później gość rzucający hasłami w stylu: „w barach szeroki, w d… wąski, to jest prawdziwy synek śląski” =)
Zwiedzanie kopalni zajęło nam ponad dwie godziny, więc zmęczeni (fizycznie i psychicznie) i głodni udaliśmy się do pobliskiej pizzerii, gdzie czekała na nas duża pizza, znaczy naprawdę duża pizza. Jakiś czas później najedzeni i trochę „odpocznieni” wracaliśmy na Bobrek wciąż wspominając Pana I.K. =)
Kacha
Po kilkunastominutowym spacerze, który dzielił kopalnię od przystanku tramwajowego, dotarliśmy do celu! Na miejscu otrzymaliśmy piękne kolorowe kaski i Pana Przewodnika, niestety trochę podenerwowanego – co wkrótce odczuliśmy. Podzieleni na dwie grupy zostaliśmy „zapakowani” do windy (która oczywiście windą się nie nazywa, w ulotce wyczytałam coś o klatce szybowej) po czym zjechaliśmy na poziom -170.
Oj, ta pierwsza godzina zwiedzania to jak za karę. Pan I. K. (przewodnik) opowiadał nam o kopalni w swym abstrakcyjnie-gwarowo-metaforycznym języku zadając przy tym mnóstwo pytań (równie abstrakcyjnych lub ściśle naukowych) po czym zdumiony naszą niewiedzą i ciągle zły - odpowiadał, że w takim razie się nie dowiemy =) Przy tak apodyktycznym „nauczycielu” śmiać się nam nie wolno było (za to teraz mi się chce), więc chichraliśmy się gdzieś po kątach. Ale po pierwszej godzinie na symbolicznym dla nas poziomie -170 napięcie zeszło z Pana Przewodnika i zrobiło się całkiem miło. Zamiast trudnych pytań – bo język abstrakcyjny pozostał – pojawiły się wspomnienia z lat spędzonych pod ziemią. A więc poziom -320 był już dla nas zdecydowanie przyjemniejszy (pomijając te seksistowskie hasełka).
W kopalni mogliśmy zobaczyć konie (wypchane), wielkie maszyny górnicze, narzędzia, którymi górnicy pracowali w ubiegłych wiekach i oczywiście wyrobiska. Ale chyba wszyscy się ze mną zgodzą, jeśli napiszę, że największą atrakcją był dla nas Pan Przewodnik – z początku taki, że aż strach się bać, później gość rzucający hasłami w stylu: „w barach szeroki, w d… wąski, to jest prawdziwy synek śląski” =)
Zwiedzanie kopalni zajęło nam ponad dwie godziny, więc zmęczeni (fizycznie i psychicznie) i głodni udaliśmy się do pobliskiej pizzerii, gdzie czekała na nas duża pizza, znaczy naprawdę duża pizza. Jakiś czas później najedzeni i trochę „odpocznieni” wracaliśmy na Bobrek wciąż wspominając Pana I.K. =)
Kacha
środa, 22 lutego 2012
1 procent, 7 życzeń
Pamiętacie jeszcze serial "Siedem życzeń", w którym kot Rademenes spełnia życzenia Darka? Zespół Wanda i Banda śpiewa tam tytułową piosenkę, w której padają słowa "Pomyśl dobrze, czego chcesz, zanim powiesz". Dla przypomnienia podaję linka http://www.youtube.com/watch?v=IEcSVAO0gxo&feature=fvst
Różne są sposoby pozyskiwania pieniędzy przez organizacje pozarządowe, nie słyszałałam jednak, aby któraś z nich otrzymała je dzięki kotu. Zazwyczaj za jakąś darowizną stoi człowiek, który ma prawo decydować, co z nią zrobi.
Namawiam dzisiaj gorąco do przemyślenia kwestii, której organizacji przekażecie Państwo swój 1% podatku, bo jest to jedna z możliwości spełnienia kilku życzeń/potrzeb, jakie ma w danym roku.
Centrum Misji i Ewangelizacji Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP jest Organizacją Pożytku Publicznego uprawnioną do pozyskiwania 1%. Pedagogika ulicy to jeden z projektów, który można wesprzeć, przekazując swój 1 % podatku. Jako pedagodzy ulicy z bytomskiego Bobrka zachęcamy do tego kroku i będziemy bardzo wdzięczni za okazaną pomoc.
nasz KRS: 0000225011
Więcej informacji na temat projektów i funduszy, na które zbieramy środki oraz możliwości przekazania 1% znajdziecie Państwo tutaj:
http://www.cme.org.pl/index.php?D=125
Różne są sposoby pozyskiwania pieniędzy przez organizacje pozarządowe, nie słyszałałam jednak, aby któraś z nich otrzymała je dzięki kotu. Zazwyczaj za jakąś darowizną stoi człowiek, który ma prawo decydować, co z nią zrobi.
Namawiam dzisiaj gorąco do przemyślenia kwestii, której organizacji przekażecie Państwo swój 1% podatku, bo jest to jedna z możliwości spełnienia kilku życzeń/potrzeb, jakie ma w danym roku.
Centrum Misji i Ewangelizacji Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP jest Organizacją Pożytku Publicznego uprawnioną do pozyskiwania 1%. Pedagogika ulicy to jeden z projektów, który można wesprzeć, przekazując swój 1 % podatku. Jako pedagodzy ulicy z bytomskiego Bobrka zachęcamy do tego kroku i będziemy bardzo wdzięczni za okazaną pomoc.
nasz KRS: 0000225011
Więcej informacji na temat projektów i funduszy, na które zbieramy środki oraz możliwości przekazania 1% znajdziecie Państwo tutaj:
http://www.cme.org.pl/index.php?D=125
wtorek, 14 lutego 2012
Podziękowanie
Kiedy dowiedziałem się od mojej dobrej koleżanki, że jestem w gronie osób, które w oczach dziennikarzy i nie tylko, w jakiś sposób są zasłużone dla miasta Bytomia, nie mogłem tym słowom uwierzyć. Gdy trzymając w ręku papierowe wydanie Dziennika Zachodniego, czytając, nadal byłem w szoku. W mojej głowie kotłowała się jedna myśl. Kto wpadł na tak szalony pomysł? KTO???!!! Rozmawiając z żoną zdecydowałem, że nie będę się mieszał w tę zabawę. Traktowałem całe wydarzenie z przymrużeniem oka, nawet, jako nieporozumienie i za kilka dni zniknę z grona osób w moich oczach bardziej zasłużonych.
Myślałem czy to naprawdę ja? Po pierwsze, zdjęcie-pozowane wykonane zostało, kiedy udzielałem wywiadu w ramach jednego z naszych projektów. Opis dla mnie z kosmosu- młody Korczak, nigdy bym na to nie wpadł, i nadal nie rozumiem intencji pomysłodawcy. Analizując to, co miałem w głowie doszedłem do wniosku, że chyba stałem się produktem, który ktoś wystawił na sprzedaż. Na stronie portalu nasze miasto.pl byłem dwa razy. Pierwszy raz na początku zabawy, a drugi po zakończeniu głosowania i przeżyłem drugi szok. Jednak mnie wybrano!? Telefon z redakcji i zaproszenie, by odebrać tytuł.
To co się stało, zawdzięczam kilku osobom. Dostałem go ja, ale za tą pracą stoi mnóstwo osób. Dziękuję Wam! Bez mojej kochanej żony, która uwierzyła we mnie i sprawiła, że zdecydowałem się pójść taką a nie inna drogą zawodową, dziś byłbym zupełnie kimś innym i gdzie indziej. Dzięki kochanie! Mojej małej córce, która pozwala mi się angażować w pracę, bez większych wyrzutów sumienia. Ks. Jasiowi Kurko, który wpadł na ten szalony pomysł, by zaprosić nas do Bytomia, choć wiele przesłanek, choćby ekonomicznych, wtedy i zdaje się mówić nadal- to się nie uda! Dzięki. Mojemu szefowi ks. dyr. Grzegorzowi Giemzie, za stałe wsparcie, radę i wiarę, że są siły w nas robić to, co robimy w każdym miejscu na ziemi. Choćby na Bobrku. Dzięki! Dziękuję także Kasi i Natalii, że zdecydowały się do naszego zespołu dołączyć. A w szczególności wszystkim młodym ludziom i ich bliskim z dzielnicy Bobrek, za otrzymany kredyt zaufania. Wiem, jak trudno obdarzyć zaufaniem osobę z innego świata (nie stąd, innego wyznania, pracującego nieznaną metodą). Dziękuję Wam bardzo! Dziękuję wszystkim, którzy zdecydowali się oddać swój głos na tę pracę. Jest mi miło, że mogłem się znaleźć w tak różnym i ciekawym towarzystwie ludzi zaangażowanych dla Bytomia. Cieszy mnie, że także dostrzeżono i zmuszono nas, czytelników, zwykłych ludzi, ale także osoby mające wpływ na politykę, gospodarkę, oświatę, możnych tego świata, by dostrzegli nie tylko możliwości pracy streetworkera, która podejmowana jest w wielu miastach i regionach Polski, ale w szczególności zwrócono naszą uwagę na młodego człowieka w jego specyficznej sytuacji.
Czasami sam pytam siebie, jeśli taki człowiek jak Robert Cieślar, który nadal się kształci i nie zakończył jeszcze swojej edukacji (nie jestem mgr), który w swoich oczach jest niedoskonały i słaby, doświadczający więcej porażek niż sukcesów (taka jest specyfika tej pracy) jednak w oczach wielu osób, czegoś dla młodych ludzi i ich spraw dokonał, to ile mógłby dokonać specjalista, ktoś inny? Problemem jest to, że nie ma tych innych, którzy mogliby dołączyć do pracy i ją wesprzeć. O facetach w ogóle nie wspominając!
Czas zimowych ferii...
… to najlepszy okres dla dzieci w tę mroźną porę roku. Dlaczego? Bo w końcu można odpocząć od nauki! (przy teoretycznym założeniu, ze przed i po feriach się uczymy). A gdzie się odpoczywa najlepiej? Na wyjeździe, czyli tam, gdzie nas nie ma.
My postanowiliśmy się znaleźć w górach (bo gdzie spędzać zimę, jak nie właśnie tam), dlatego w drugi poniedziałek zimowych wakacji, o trochę szkolnej ósmej godzinie, wyruszyliśmy z Bobrka na południe – w moje rejony. To znaczy nie wyruszyliśmy ani o ósmej (bo z dobre „20 po” już było), ani z Bobrka – bo ja z Robertem zaczęliśmy w Miechowicach, potem był Bytom, potem dopiero Bobrek, a potem, tak dla pewności, zrobiliśmy jeszcze jedno kółko przez Bytom i Bobrek w poszukiwaniu rzeczy, które same odnajdowały się po drodze =)
W końcu szczęśliwa siódemka zmierzała w Beskidy. Trzy dziewczyny, czterech chłopaków, jeden bus. Droga „tam” minęła nam dość sprawnie; czas wypełniliśmy rozmowami, zagadkami (megazaszyfrowana „kolejka linowa” Una =)), dziewczyny śpiewały radiowe hity.
I tak dotarliśmy do Bielska – Białej, gdzie na poczekaniu stworzyliśmy nową zabawę w podróży: liczenie „elek”. A jako, że w Bielsku jest ośrodek egzaminowania kierowców, mieliśmy co liczyć - o ile dobrze pamiętam wyszło nam coś ok. 30 na krótkim odcinku pod Szyndzielnię. Ale, że wiadomo, iż naokoło zawsze bliżej, to najpierw sprawdziliśmy kino i wybraliśmy film, na który zamierzaliśmy przyjechać za 3 godziny =) jesteście ciekawi? No, to jeszcze chwila (tzn. trzy godziny =))
Czekając na film, którego tytuł tak was intryguje, postanowiliśmy zaliczyć górę – w końcu przyjechaliśmy w góry! Zima w Beskidach dopisała; było i zimno, i śnieżnie. Wspinając się więc kawałek – bo potem jechaliśmy już wspomnianą wcześniej kolejką linową (i tu nie obyło się bez przygód, czytaj zgubionej torebki, która na szczęście trafiła z powrotem do właścicielki – dlatego pamiętajcie numer wagonika, do którego wsiadacie, liczby są ważne nie tylko w lotto – tu też chodziło o kasę)... a więc wspinając się trochę pod tę górę nie mogło się obyć także bez kilku „gleb” - w tym moich =) Było zabawnie, trochę męcząco i bardzo mroźnie. Dlatego na „górze góry” postanowiliśmy się ogrzać w schronisku przy gorącej herbatce i ciepłym posiłku – te były różne – od zup po pizze. A jak powszechnie wiadomo, na głodno się nie myśli, to niektórym, po strawie udzielił się nastrój filozoficzno-egzystencjalny, który Chudy wyraził w krótkim, lecz jakże głębokim pytaniu: „Uno, czemu los tak nas pokarał?” =) Inni, mieli problemy natury bardziej fizycznej, jak przyciasne buty, co w górach mocno dawało się we znaki. Na dół dostaliśmy się znacznie szybciej niż na górę, bo skorzystaliśmy z pomocy tzw. dupolotów. Bartek za swój zjazd otrzymałby pewnie złoty medal =) I tak po zabawie na śniegu, już trochę przemarznięci, wsiedliśmy do busa, by po zmienieniu obuwia na bardziej wygodne, w końcu dojechać do kina.
No, dobra, już piszę – demokratyczną decyzją, a więc większością głosów zwyciężył „Kot w butach 3D”. Skryci za okularami (ja za podwójnymi), z garściami popcornu, wszyscy wpatrywaliśmy się w duży ekran z wielkim zainteresowaniem – przez cały film! Choć jak skwitowali chłopacy, najlepsza była reklama, kiedy to piłka o mało co, nie wyskoczyła z ekranu, po czym ktoś zareagował: „Ej, to ja nie patrzę, nie.” =)
W czasie jazdy do naszej kolejnej poniedziałkowej atrakcji, Tina z Madzią doszły do wniosku, że „prąd prądzi w d...” i wszyscy mieliśmy z tego niezły ubaw. Potem basen. Na basenie największą furorę zrobiła zjeżdżalnia. Dzieciaki (i my) biegały „tam a sam”, niekiedy wraz z ratownikiem - „On nie będzie patrzył, a my tak cicho zjedziemy” =) Były też skoki do wody i jacuzzi z cudownie ciepłą wodą =). A żeby nie było tak pięknie, to zamknęłyśmy w szafce, zegarek z czipem, który ją otwierał. Kobiety =)
Potem na chwilę wpadliśmy do mnie, i w końcu kolacja w Dzięgielowie. Przyjechaliśmy w zasadzie na gotowe, tylko nakryć. Spokojnie zjedliśmy przy akompaniamencie pianina (ktoś tam coś „pinkolił” =)), pogadaliśmy i ruszyliśmy do pokojów. Przed snem była jeszcze porcja gier, wychodziło nam to różnie i paradoksalnie to chyba najmniej oszukiwania było w kartach =)
A potem dłuuuga noc pogaduszek dziewczyn. No, nie taka długa, ale generalnie spokojna.
I to był poniedziałek =)
Macie jeszcze siłę czytać? =)
Bo na wtorek również przygotowaliśmy atrakcje. Niektóre niespodzianki zaskoczyły nas same, jak np. schodzące z koła powietrze. Szybko więc zawieźliśmy bus do wulkanizatora (chyba =), bo tylko to kojarzy mi się z kołem, ale nie wymagajcie ode mnie takiej wiedzy) po czym część grupy przyglądała się naprawie, a część oddawała się zabawie (tak mi się zrymowało) słownej i opowiadaniu dowcipów. Kiedy samochód doprowadzono już do porządku i już po tym, jak to Chudy sam ruszył =) pojechaliśmy odwiedzić dzikie zwierzęta.
W ustrońskim Leśnym Parku Niespodzianek obejrzeliśmy pokaz orłów i sokołów, a następnie karmiliśmy sarny, świnie, konie i inne takie =) Nie ma co, jadły nam z ręki. Skoro one jadły, to my też trochę zgłodnieliśmy, więc wróciliśmy do Dziegielowa na obiad.
Po obiadku przyszedł czas relaksu. A żeby przywieźć do domu jakąś pamiątkę, postanowiliśmy zrobić samodzielnie bransoletki. I dziewczyny, i chłopacy pletli nawet po sześć, dla siebie, dla rodziny, dla znajomych.
Następnie wyruszyliśmy w kolejną podróż do pobliskiego Cieszyna, gdzie weszliśmy na Wzgórze Zamkowe – oj tu było narzekania, że kolejna góra =) choć w zasadzie było to tylko podejście. Policzyliśmy schody w Wieży Piastowskiej (121?), po czym udaliśmy się do herbaciarni, ogrzać się przy niecodziennych smakach herbaty. Dzieci zamówiły gorącą czekoladę, ja z Robertem wypróbowaliśmy zieloną herbatę z jaśminem, po czym dość szybko nastąpiła wymiana =) Dla mnie czekolada była pyszna (ale ja mogę być nieobiektywna, bo uwielbiam ją w każdej postaci =)), dzieciom nie smakowała, zachwycali się natomiast wyrafinowaną herbatą. No i fajnie, choć powiedzieli, że więcej tam nie przyjdą =) zaś Bartkowi jako jedynemu udało się ułożyć grę logiczną, za co kupiliśmy mu wybraną przez niego nagrodę, którą on sam podzielił się z innymi. Ładnie =)
W Cieszynie poszliśmy także na lodowisko, odkryć nasze talenty łyżwiarskie =) trochę się spóźniliśmy, ale i tak fajnie było się poślizgać. Madzia będąc na łyżwach drugi raz, radziła sobie doskonale a chłopcy i Tina śmigali jak zawodowcy.
Pod koniec dnia zrobiliśmy zakupy, by wieczorem urządzić sobie zimowe ognisko (och, jak ja lubię te wszystkie źródła ciepła =)). Z małymi oporami, udało nam się wszystkim zejść przy ogniu, usmażyć kiełbaskę i wrócić do budynku, by zjeść to, co każdy sobie upolował, tzn. usmażył.
We wtorkowy wieczór gier odwiedził nas gość – Sebek przyniósł jungle speed'a i ograł nas wszystkich =) Ale za to, że się pojawił, podzieliliśmy się z nim sałatką owocową, którą przygotowali chłopcy. Była pyszna i wszyscy „wcinali, aż im się uszy trzęsły”.
Potem był mały incydent.
Tę noc przegadali chłopcy, a dziewczyny grzecznie poszły spać około północy.
No i środa. Środa była już pełna napięcia, bo czas powrotu do domu coraz bardziej się zbliżał. Rano zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy do Wieliczki. W aucie dużo spaliśmy (kiedyś trzeba), więc droga szybko nam „zleciała”. Na miejscu kupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie od zejścia w głąb kopalni mnóstwem schodów. Trasa była długa, pani przewodnik jak to przewodnik, więc dosyć szybko dopadło nas znudzenie, zwłaszcza, jak stwierdził któryś z chłopaków: „tu nic nie ma do kupienia, sama sól” =) - więc ja kupiłam sobie worek soli. Ale porobiliśmy zdjęcia, a na górę wywiozła nas winda (na szczęście =)), którą pan obsługujący nazywał jakoś inaczej, w każdym bądź razie, podkreślał, ze to nie winda, ale nie kłóciliśmy się z nim =)
No i czas było wracać. Zatrzymaliśmy się jeszcze na wypasiony obiad – tu dominowały kurczaki z frytkami, choć byli i tacy, co się wyłamali z tego schematu. Ostatnie zapamiętane przeze mnie hasełko: „Chłopaki z jedzeniem mają pierwszeństwo, podobno?” =)
To był naprawdę fajny czas, myślę, że dla nas wszystkich. Zwiedziliśmy sporo, dużo się bawiliśmy, poznawaliśmy się nawzajem, zintegrowaliśmy. Dzieci miały okazję wyrwać się z dzielnicy a ja uciec na chwilę od egzaminów =) Och, przydałyby się ferie...
Kacha
My postanowiliśmy się znaleźć w górach (bo gdzie spędzać zimę, jak nie właśnie tam), dlatego w drugi poniedziałek zimowych wakacji, o trochę szkolnej ósmej godzinie, wyruszyliśmy z Bobrka na południe – w moje rejony. To znaczy nie wyruszyliśmy ani o ósmej (bo z dobre „20 po” już było), ani z Bobrka – bo ja z Robertem zaczęliśmy w Miechowicach, potem był Bytom, potem dopiero Bobrek, a potem, tak dla pewności, zrobiliśmy jeszcze jedno kółko przez Bytom i Bobrek w poszukiwaniu rzeczy, które same odnajdowały się po drodze =)
W końcu szczęśliwa siódemka zmierzała w Beskidy. Trzy dziewczyny, czterech chłopaków, jeden bus. Droga „tam” minęła nam dość sprawnie; czas wypełniliśmy rozmowami, zagadkami (megazaszyfrowana „kolejka linowa” Una =)), dziewczyny śpiewały radiowe hity.
I tak dotarliśmy do Bielska – Białej, gdzie na poczekaniu stworzyliśmy nową zabawę w podróży: liczenie „elek”. A jako, że w Bielsku jest ośrodek egzaminowania kierowców, mieliśmy co liczyć - o ile dobrze pamiętam wyszło nam coś ok. 30 na krótkim odcinku pod Szyndzielnię. Ale, że wiadomo, iż naokoło zawsze bliżej, to najpierw sprawdziliśmy kino i wybraliśmy film, na który zamierzaliśmy przyjechać za 3 godziny =) jesteście ciekawi? No, to jeszcze chwila (tzn. trzy godziny =))
Czekając na film, którego tytuł tak was intryguje, postanowiliśmy zaliczyć górę – w końcu przyjechaliśmy w góry! Zima w Beskidach dopisała; było i zimno, i śnieżnie. Wspinając się więc kawałek – bo potem jechaliśmy już wspomnianą wcześniej kolejką linową (i tu nie obyło się bez przygód, czytaj zgubionej torebki, która na szczęście trafiła z powrotem do właścicielki – dlatego pamiętajcie numer wagonika, do którego wsiadacie, liczby są ważne nie tylko w lotto – tu też chodziło o kasę)... a więc wspinając się trochę pod tę górę nie mogło się obyć także bez kilku „gleb” - w tym moich =) Było zabawnie, trochę męcząco i bardzo mroźnie. Dlatego na „górze góry” postanowiliśmy się ogrzać w schronisku przy gorącej herbatce i ciepłym posiłku – te były różne – od zup po pizze. A jak powszechnie wiadomo, na głodno się nie myśli, to niektórym, po strawie udzielił się nastrój filozoficzno-egzystencjalny, który Chudy wyraził w krótkim, lecz jakże głębokim pytaniu: „Uno, czemu los tak nas pokarał?” =) Inni, mieli problemy natury bardziej fizycznej, jak przyciasne buty, co w górach mocno dawało się we znaki. Na dół dostaliśmy się znacznie szybciej niż na górę, bo skorzystaliśmy z pomocy tzw. dupolotów. Bartek za swój zjazd otrzymałby pewnie złoty medal =) I tak po zabawie na śniegu, już trochę przemarznięci, wsiedliśmy do busa, by po zmienieniu obuwia na bardziej wygodne, w końcu dojechać do kina.
No, dobra, już piszę – demokratyczną decyzją, a więc większością głosów zwyciężył „Kot w butach 3D”. Skryci za okularami (ja za podwójnymi), z garściami popcornu, wszyscy wpatrywaliśmy się w duży ekran z wielkim zainteresowaniem – przez cały film! Choć jak skwitowali chłopacy, najlepsza była reklama, kiedy to piłka o mało co, nie wyskoczyła z ekranu, po czym ktoś zareagował: „Ej, to ja nie patrzę, nie.” =)
W czasie jazdy do naszej kolejnej poniedziałkowej atrakcji, Tina z Madzią doszły do wniosku, że „prąd prądzi w d...” i wszyscy mieliśmy z tego niezły ubaw. Potem basen. Na basenie największą furorę zrobiła zjeżdżalnia. Dzieciaki (i my) biegały „tam a sam”, niekiedy wraz z ratownikiem - „On nie będzie patrzył, a my tak cicho zjedziemy” =) Były też skoki do wody i jacuzzi z cudownie ciepłą wodą =). A żeby nie było tak pięknie, to zamknęłyśmy w szafce, zegarek z czipem, który ją otwierał. Kobiety =)
Potem na chwilę wpadliśmy do mnie, i w końcu kolacja w Dzięgielowie. Przyjechaliśmy w zasadzie na gotowe, tylko nakryć. Spokojnie zjedliśmy przy akompaniamencie pianina (ktoś tam coś „pinkolił” =)), pogadaliśmy i ruszyliśmy do pokojów. Przed snem była jeszcze porcja gier, wychodziło nam to różnie i paradoksalnie to chyba najmniej oszukiwania było w kartach =)
A potem dłuuuga noc pogaduszek dziewczyn. No, nie taka długa, ale generalnie spokojna.
I to był poniedziałek =)
Macie jeszcze siłę czytać? =)
Bo na wtorek również przygotowaliśmy atrakcje. Niektóre niespodzianki zaskoczyły nas same, jak np. schodzące z koła powietrze. Szybko więc zawieźliśmy bus do wulkanizatora (chyba =), bo tylko to kojarzy mi się z kołem, ale nie wymagajcie ode mnie takiej wiedzy) po czym część grupy przyglądała się naprawie, a część oddawała się zabawie (tak mi się zrymowało) słownej i opowiadaniu dowcipów. Kiedy samochód doprowadzono już do porządku i już po tym, jak to Chudy sam ruszył =) pojechaliśmy odwiedzić dzikie zwierzęta.
W ustrońskim Leśnym Parku Niespodzianek obejrzeliśmy pokaz orłów i sokołów, a następnie karmiliśmy sarny, świnie, konie i inne takie =) Nie ma co, jadły nam z ręki. Skoro one jadły, to my też trochę zgłodnieliśmy, więc wróciliśmy do Dziegielowa na obiad.
Po obiadku przyszedł czas relaksu. A żeby przywieźć do domu jakąś pamiątkę, postanowiliśmy zrobić samodzielnie bransoletki. I dziewczyny, i chłopacy pletli nawet po sześć, dla siebie, dla rodziny, dla znajomych.
Następnie wyruszyliśmy w kolejną podróż do pobliskiego Cieszyna, gdzie weszliśmy na Wzgórze Zamkowe – oj tu było narzekania, że kolejna góra =) choć w zasadzie było to tylko podejście. Policzyliśmy schody w Wieży Piastowskiej (121?), po czym udaliśmy się do herbaciarni, ogrzać się przy niecodziennych smakach herbaty. Dzieci zamówiły gorącą czekoladę, ja z Robertem wypróbowaliśmy zieloną herbatę z jaśminem, po czym dość szybko nastąpiła wymiana =) Dla mnie czekolada była pyszna (ale ja mogę być nieobiektywna, bo uwielbiam ją w każdej postaci =)), dzieciom nie smakowała, zachwycali się natomiast wyrafinowaną herbatą. No i fajnie, choć powiedzieli, że więcej tam nie przyjdą =) zaś Bartkowi jako jedynemu udało się ułożyć grę logiczną, za co kupiliśmy mu wybraną przez niego nagrodę, którą on sam podzielił się z innymi. Ładnie =)
W Cieszynie poszliśmy także na lodowisko, odkryć nasze talenty łyżwiarskie =) trochę się spóźniliśmy, ale i tak fajnie było się poślizgać. Madzia będąc na łyżwach drugi raz, radziła sobie doskonale a chłopcy i Tina śmigali jak zawodowcy.
Pod koniec dnia zrobiliśmy zakupy, by wieczorem urządzić sobie zimowe ognisko (och, jak ja lubię te wszystkie źródła ciepła =)). Z małymi oporami, udało nam się wszystkim zejść przy ogniu, usmażyć kiełbaskę i wrócić do budynku, by zjeść to, co każdy sobie upolował, tzn. usmażył.
We wtorkowy wieczór gier odwiedził nas gość – Sebek przyniósł jungle speed'a i ograł nas wszystkich =) Ale za to, że się pojawił, podzieliliśmy się z nim sałatką owocową, którą przygotowali chłopcy. Była pyszna i wszyscy „wcinali, aż im się uszy trzęsły”.
Potem był mały incydent.
Tę noc przegadali chłopcy, a dziewczyny grzecznie poszły spać około północy.
No i środa. Środa była już pełna napięcia, bo czas powrotu do domu coraz bardziej się zbliżał. Rano zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy do Wieliczki. W aucie dużo spaliśmy (kiedyś trzeba), więc droga szybko nam „zleciała”. Na miejscu kupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie od zejścia w głąb kopalni mnóstwem schodów. Trasa była długa, pani przewodnik jak to przewodnik, więc dosyć szybko dopadło nas znudzenie, zwłaszcza, jak stwierdził któryś z chłopaków: „tu nic nie ma do kupienia, sama sól” =) - więc ja kupiłam sobie worek soli. Ale porobiliśmy zdjęcia, a na górę wywiozła nas winda (na szczęście =)), którą pan obsługujący nazywał jakoś inaczej, w każdym bądź razie, podkreślał, ze to nie winda, ale nie kłóciliśmy się z nim =)
No i czas było wracać. Zatrzymaliśmy się jeszcze na wypasiony obiad – tu dominowały kurczaki z frytkami, choć byli i tacy, co się wyłamali z tego schematu. Ostatnie zapamiętane przeze mnie hasełko: „Chłopaki z jedzeniem mają pierwszeństwo, podobno?” =)
To był naprawdę fajny czas, myślę, że dla nas wszystkich. Zwiedziliśmy sporo, dużo się bawiliśmy, poznawaliśmy się nawzajem, zintegrowaliśmy. Dzieci miały okazję wyrwać się z dzielnicy a ja uciec na chwilę od egzaminów =) Och, przydałyby się ferie...
Kacha
czwartek, 2 lutego 2012
Wycieczka
W piątek 27 stycznia wyruszyłam z torbą i plecakiem z Lasowic ( Dzielnica Tarnowskich Gór) do Miechowic (dzielnica Bytomia). Było naprawdę zimno i zastanawiałam się jak to będzie, ponieważ straszny ze mnie zmarzluch. Po 1,5 h drogi dotarłam na miejsce. Po godzinie 14-tej wyruszyliśmy odebrać dzieciaki. Jechaliśmy ogromnym busem w którym zmieściłoby się o wiele więcej osób niż jest przewidziane. Na Bobrku dwóch chłopaków już czekało przed umówionym czasem: K i K. Reszta zeszła się w niedługim czasie czyli T, A, D i K. Zebraliśmy legitymacje i karty czip.( Wyjazd zmotywował chłopców, aby wreszcie podbić legitymacje). Komu w drogę temu czas… ruszyliśmy na południe. Pierwszym punktem na trasie był Skoczów. Zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie. Następnie udaliśmy się na kręgle. Był to mój debiut i większości też, o dziwo wszyscy radzili sobie rewelacyjnie. Godzina minęła nawet nie wiem kiedy. Taki A. który w pierwszej rundzie przegrał z kretesem, w drugiej wygrał z dużą przewagą. Była to wspaniała zabawa i myślę, że jeszcze nie raz odwiedzimy kręgielnię. W tym samym budynku znajdował się basen. Robert z chłopakami poszli się popluskać, a ja na nich czekałam. Obserwowałam ich skoki do wody. Jedni preferowali na „bombę”, inni na „główkę” a jeszcze inni na „pół główkę”, co można sobie wyobrazić. Po wodnym szaleństwie udaliśmy się do Dzięgielowa, gdzie mieliśmy noclegi. Jest to małe urokliwe miejsce gdzie swoją siedzibę ma CME. Kolacje przygotowywali chłopcy, którzy mieli okazje pokazać czego nauczyli się w czasie warsztatów kulinarnych, gdyż wyjazd był częścią projektu „ Z żuru chłop jak z muru”. Po jedzeniu chłopcy urządzili sobie walki restlingowe jeśli można to tak nazwać. Było to dziwne, szokujące i zabawne. Cały czas trzeba było kontrolować czy jest to bezpieczne i czy jakieś chwyty nie są za mocne. Tylko D. nie chciał brać udziału w zabawie. Spać poszliśmy około 2-giej, gdyż chłopcy nie byli zmęczeni. Kolejny dzień wszyscy niedospani, rozpoczęliśmy wspólnym śniadaniem. Następnie wyruszyliśmy do Parku Leśnych Niespodzianek w Ustroniu. Fajne miejsce, mogliśmy karmić zwierzęta z ręki i obejrzeć loty ptaków drapieżnych, które znudziły chłopaków po jakimś czasie. Wiec nie dotrwaliśmy do końca. W parku znaleźliśmy duże dwuosobowe huśtawki, które zatrzymały nas na dłużej. Zmarznięci wróciliśmy do pokoi i na obiad. Po odpoczynku pojechaliśmy do Cieszyna. Tam poszliśmy na wieżę Piastowską, a następnie na lodowisko, które okazało się w tym dniu nieczynne. Ostatnim punktem w Cieszynie była herbaciarnia, do której chłopcy nie chcieli iść, ale dali się namówić i w efekcie było całkiem fajnie, ogrzała nas herbata o nazwie „Indiańskie lato” ( była jeszcze inna, której nazwy nie pamiętam). Była tak dobra, że kupiliśmy jeszcze trochę, żeby zaparzyć sobie wieczorem. Po powrocie zrobiliśmy ognisko z pieczeniem kiełbasek, taki ciepły i jak dla mnie letni akcent w samym środku zimy. Wieczorem zagraliśmy w Tabu. W niektórych momentach było naprawdę śmiesznie, zwłaszcza gdy A. chciał pokazać muszkę, a wyszła mu jakaś pszczoła. Tego wieczoru chłopcy byli zmęczeni trochę bardziej niż poprzedniego, dlatego poszli spać około 1:00
Rano zaczęliśmy od śniadania u teściowej Roberta, która uraczyła nas pyszną jajecznicą. Najedzeni ruszyliśmy do Bielska Białej, gdzie wjechaliśmy wyciągiem na Szyndzielnię. Przed wjazdem było bardzo, ale to bardzo zimno. Na górze zastało nas bijące słońce i ciepłe powietrze. Wypiliśmy herbatkę w schronisku i zjeżdżaliśmy na dupolotach. Górka znajdowała się na trasie do schroniska więc trzeba było uważać, aby nie wjechać w kogoś. Nie chciało nam się zjeżdżać z powrotem na dół, ale chłopcy już nie mogli się doczekać pójścia na tor saneczkowy, który sami zaproponowali. Następnie pojechaliśmy do Bielskiej Sfery (galeria handlowa), gdzie zjedliśmy w KFC po mix boxie (powinien nazywać się big box, bo prawie nikt nie zjadł wszystkiego) i udaliśmy się pod kino. Po długim namyśle całą grupą poszliśmy na Underworld w 3D. W kinie nikt nie wydał z siebie dźwięku, nie było rozmów, chyba film wszystkich wciągnął. Po seansie pędem na stację PKP. Ja i D. musieliśmy wracać do domu. Robert sprawdził pociąg, ale po jego odjeździe( Roberta z chłopakami) okazało się, że jedzie godzinę później, a nie za 15 min. jak nam powiedział. Mieliśmy jeszcze czas z D. na rozmowę i ostatni łyk herbaty w czasie tych ferii. Reszta, która pozostała, miała przed sobą dzień w Wieliczce.
Wyjazd traktuję jako niezapomniane doświadczenie. Bywały momenty radości i fajnych chwil, ale też chwile słabości i bezradności. Przetrwałam hehe i czekam na kolejny wyjazd.
Pozdrawiam
NATI
środa, 1 lutego 2012
Zzzzzimno
Z uwagi na mega minusowe temperatury, zdecydowaliśmy się przesunąć termin wyjazdu drugiej grupy w Beskidy na przyszły tydzień. Za duże ryzyko, szczególnie, że większość atrakcji ma miejsce na świeżym powietrzu. Szkoda byłoby przesiedzieć ten czas w budynku. Liczymy, że dosypie śniegu, mróz da sobie na wstrzymanie i będzie można poszaleć. My w tym czasie pracujemy nad dwoma projektami: Do Urzędu Miasta, gdzie składamy wniosek o dotację na
realizację zadań publicznych miasta Bytomia z zakresu profilaktyki
i rozwiązywania
problemów uzależnień oraz innych patologii społecznych. W opracowaniu również wniosek do FIO, czyli Funduszu Inicjatyw Obywatelskich. Żeby było ciekawiej, to siedzę nad sprawozdaniem merytorycznym z naszej rocznej działalności dla Światowej Federacji Luterańskiej, która do końca tego roku dotuje naszą działalność w Bytomiu. Całym czasem szukamy funduszy na dalszą działalność. Niestety same się nie znajdą, trzeba im troszkę pomóc, wyjść im na przeciw, ale o tym jak można to zrobić, napiszę więcej następnym razem.
Monika Cieślar
Subskrybuj:
Posty (Atom)