czwartek, 28 października 2010

27 października 2010r.

            Jestem od poniedziałku w Dzięgielowie i uczestniczę w zaawansowanym kursie duszpasterskim, który składa się z sześciu sesji. Jest to intensywny czas pracy nad sobą i zmagania się i zagłębiania w siebie, by zrozumieć czym jest komunikacja i mechanizmy jaki pomiędzy rozmówcami są. Wieczorami pracuję nad projektem, który chcemy zrealizować w pierwszy półroczu 2011r. Na pierwsze dni listopada zaplanowaliśmy drugi wyjazd do Aquaparku. Już nie mogę się doczekać.

piątek, 22 października 2010

22 października 2010r.

22 października 2010r.
   Jestem parę minut przed 14.00 na Bobrku. Samochód zostawiam na parkingu, na zimowych oponach, zatankowany i gotowy do drogi. Idę na umówione miejsce, przy betonowym stole do ping-ponga, ale jeszcze nikogo nie ma. Słyszę gwizdy i widzę, że chłopaki czekają w innym miejscu. Wszyscy w komplecie i gotowi do drogi, tzn. A., Q., U., A. Tylko Q. wraca się do domu po zapomnianą zgodę. Punktualnie o 14.00 ruszamy w stronę Biskupic, gdyż na Karbiu jest korek od wiaduktu i postanawiamy go ominąć. Jedziemy przez Miechowice i po 35 minutach jesteśmy na miejscu. Aquapark jest położony obok obwodnicy Tarnowskich Gór, czyli trasy nr 11, udaje się nam trafić za drugim razem. Zostawiamy kurtki i znikamy w środku. Obsługa sprawia dobre wrażenie i bez przeszkód trafiamy do szatni dla grup zorganizowanych. Krótkie wprowadzenia do zasad na basenie, tzn.: ratownik jest szefem i jego słuchamy oraz jak ktoś chce gdzieś pójść to się melduje do mnie. Jest parę minut przed 15.00 a my już w wodzie! Atrakcją jest „czarna rura, ciemna i wąska, a zjazd nią sprawia niesamowitą frajdę przez całe 71m długości. Jakie emocje?!! Na drugim miejscu jest sztuczna fala, potem sztuczna rzeka i inne substytuty natury, a jak już mowa o naturze to „na placu też my pływali”, a jakże. Z jednego basenu był przepływ na zewnętrzny basen, którego postanowiliśmy nie ominąć. Na basenie sportowym przełamywaliśmy swoje strachy. A to przed zimną wodą, a to przed skakaniem na tzw. główkę, itp., itd. Nawet nie zauważyłem jak minęły nam dwie godziny. Ruszyliśmy do szatni, ja odbyłem swoją pielgrzymkę(po f-vat) i ruszyliśmy do domu. Przystanek w McDriverowym okienku, zamówienie i już można jeść! Niesamowite, chyba napiszę do nich o sponsoring…dwa kilometry dalej jest już Bobrek. Stop i wysiadka, szybka ustawka na kolejny raz i mogę jechać. Jeszcze SMS do rodziców z informacją o zakończeniu zajęć i jestem w domu….i przychodzi SMS zwrotny od jednej z mam: Dziękuję BARDZO! Dobranoc. Cieszę się, że relacja moja z rodzicami się powoli kształtuje. No to dobranoc i Wam, moi drodzy czytelnicy.

środa, 20 października 2010

20 października 2010r.

            Dziś szybka piłka, bo gdy dochodzę na plac zabaw, to wszyscy już są tzn. Różewicz , Lem, Miłosz, Mrożek, Przyboś, Iwaszkiewicz, Gombrowicz i Witkacy. Daję obiecane zdjęcia, które przed chwilą wywołałem. Herberta nie ma, a jedziemy na basen to chcę odwiedzić jego mamę. Podobno już jestem umówiony. Miłosz wskazuje nam drogę w labiryncie kamienic i trafiam tam bez problemu. Pierwsza moja wpadka, bo myli mi się córka z matką. Ta gafa wprowadza nas wszystkich w luźny nastrój. Zostaję zaproszony do domu i rozpoczynam swoją etiudę. Zagrałem wszystkie dźwięki i nawet mogłem wprowadzić kilka nowych melodii. Muzyka z naszych ust płynęła bez końca, nikt nie chciał kończyć, ale praca czeka a chłopaki pod oknem na placu już się niecierpliwią. Ze zgodą w ręku, żegnam się i razem jako Klub Indywidualnych Pisarzy (KIP) ruszamy na zajęcia sportowe. Dziś piłka nie idzie tak gładko jak w poniedziałek. Odczuwam duże napięcie, które trudno jest rozładować. Gram z Lemem, Miłoszem, Mrożkiem, Przybosiem oraz Iwaszkiewiczem przeciwko Różewiczowi, Gombrowiczowi a także Witkacy, który wyjątkowo dziś nie przygląda się, tylko gra. Napięcie się kumuluje i po grze. Tylko Lem i Miłosz sami biegają i kopią szmatę. Zaczynam rozmowę i próbuję znaleźć źródło tych emocji, bezskutecznie. Wyciągam mego czarnego Asa z rękawa i proponuję grę w Cytadelę. KIP już w komplecie siedzi na betonowej wylewce a ja tłumaczę zasady. Udaje się zagrać w skróconą wersję, gdy zimno przypomina nam, ze już grubo po 17.00 i czas naszego wspólnego rozmyślania nad literaturą dobiega końca. Ustalam następne spotkanie (piątek), rozdaję zgody na wyjazd i wracamy. Po drodze słyszę od kilku literatów jaki to ja nie jestem, ale nie zwracam na to uwagi. W gniewie człowiek wiele mówi i to też mu wolno.

19 października 2010r.

            Umówiłem się z chłopakami, że zrobię im zdjęcia do legitymacji, by mogli je sobie spokojnie  załatwić. Dziś mam interwizję w siedzibie mojej organizacji, więc muszę się szybko wyrobić. Jestem punktualnie o 15.00 na parkingu. Sześć akurat wyszedł spomiędzy budynków i zerka na przystanek czy jeszcze mnie nie ma. Podchodzę do niego i się witam. Dwójki jeszcze nie ma, decydujemy się go poszukać. Idziemy najpierw sprawdzić czy jest w domu, a potem na plac zabaw, gdzie często się spotykamy, ale tu też go nie ma. No to klops, albo pupa blada. Nagle ktoś woła szóstkę, okazuje się, że dwa jest tam. Już w trójkę idziemy w miejsce, gdzie jest jasna, prawie biała ściana. Wyjmuję aparat i szybko robię po dwa zdjęcia. Chłopcy są zadowoleni i dlatego mogę zrobić odbitki. Obiecuję im je do jutra dostarczyć. Rozchodzimy się jak gdyby nic się nie wydarzyło, każdy w swoją stronę. Wsiadam do bryki i za dwie godziny jestem na miejscu.(tu się można śmiać, bo co to za bryka, która dystans 85km pokonuje w 2 godziny?) Mam trochę czasu do 19.15 i koresponduję z Ewą K., która wraz z  Gosią Z. są projektantkami i administratorkami bloga www.partnerstwodladzieci.blogspot.com, który zrzesza pedagogów  ulicy, wyszkolonych przez Fundację Wspólna Droga z całej Polski. Od dziś i o naszych działaniach można tam poczytać. Jest to niesamowita kopalnia pomysłów i kontaktów. Cieszę się, że i ja tam mogę być. Miło jest czytać jak inni sobie radzą i jakie mają pomysły. Oki, zbliża się 19.15 i pora rozpocząć naszą interwizję. Dziś wyjątkowo nie jesteśmy w komplecie, ale decydujemy się pomimo to spotkać w czwórkę. Jestem w tej grupie dlatego, że potrzebuję miejsca, gdzie mogę się podzielić moimi problemami w pracy i gdzie wspólnie razem staramy się znaleźć najlepsze rozwiązania i udzielić sobie nawzajem wsparcia. Jest to forma rozwiązywanie problemów w zespołach, bez superwizora. Mamy ustalony kontrakt na 10 spotkań. Każdy z nas dwa razy prowadzi spotkanie i dwa razy przygotowuję kwestię, która sprawia mu trudności i chce ją omówić z grupą oraz wspólnie poszukać rozwiązania. Nie mówimy o osobach, których nie ma, ale o sobie i swoich odczuciach związanych z konkretną sytuacją. Mamy za sobą półmetek i wydaje mi się, że nie wymyślono nic lepszego dla osób i grup, które nie mają dostęp do profesjonalnego superwizora, aby mogły poszukać rozwiązania. Jedna z zasad mówi, że w takiej grupie nie może być relacji podwładny i przełożony z tego samego działu czy grupy. Tak się nie da. Każda z sesji trwa 120 minut, z tego 90 minut to omawianie konkretnego zagadnienia danej osoby. Prowadzący ma za zadanie pilnowanie grupy, by nie odeszła od kontraktu(o czym dana osoba chce rozmawiać), jaki za każdym razem jest ustalany i czy zasady są przestrzegane. Jeśli ktoś z was jest zainteresowany takim rozwiązaniem dla siebie, to proszę o e-maila na robert.cieslar@cme.org.pl. W temacie proszę podać „interwizja zasady”. Oczywiście interwizja nie jest superwizją i jej nigdy nie zastąpi, ale lepszy rydz niż nic. Po 21.00 kieruję się do moich rodziców i rano będę wracał do swoich kobiet. Dobranoc.

poniedziałek, 18 października 2010

18 października 2010r.

Pogoda pod budą, ale ubieram swą niezniszczalną kurtkę, której tak mocno nie lubi moja żona, a która służyła mi dzielnie w różnych warunkach np., kiedy robiliśmy pedagogikę ulicy po łowicku. Byliśmy tam prawie pięć lat i zrealizowaliśmy dwa projekty, Granie kontra rozrabianie i Czysty zysk. Od marca robimy to samo, tylko po bytomsku. Jest mżawka, intuicyjnie przypuszczam, że będzie to zimny i mokry czas, który prawdopodobnie spędzę sam ze sobą. Obym się mylił. Wsiadam w linię 183 i budzę się na Bobrku. Jest 14-ta z minutami. Nie jest źle, nadal jest mi ciepło. Robię swój mały obchód i spotykam „Króliczka”. Dziś spędza swój czas w gronie małych dzieciaków. Każdy kiedyś chce być dla kogoś szefem. Idę dalej i spotykam „Żyrafę” i „Strusia”. Rozmawiamy z sobą, jak to często robią spotykające się zwierzęta. Po kilkunastu minutach, spotykamy już razem resztę naszego podwórkowego ZOO, „Nosorożca” i „Lamę”. Krótka rozmowa i postanowione, idziemy rozegrać meczyka, tylko okazuje się, że nie mamy piłki. Warunki wg grupy są idealne: po pierwsze pogoda jest do bani, a to oznacza wolne boisko, po drugie jest chłodno i można fajnie pograć, po trzecie wczoraj(w niedzielę) grali i było super. Mnie nie trzeba namawiać i umawiamy się na boisku. Kilku idzie po piłkę i właściciela tejże, a inni po Uno, które im ostatnio pożyczyłem. Na boisku jest już kilka młodszych osób, reszta dochodzi w kilka minut. Gramy zaciętego mecza, który kończy się dogrywką na karne. Dochodzi „Jeż”, który jest obserwatorem. Jako niegrający idzie do sklepu po napój i batony na podniesienie energii. Miał iść sam, lecz połowa do niego doszła. Gramy w krótkie akcje. Wyobraźcie sobie mnie w roli bramkarza. Krótka przerwa i ku mojemu zdziwieniu, gramy dalej. Po 2 minutach, część odchodzi i zostajemy w 6 osób. Czuję się jak frajer, który kupił, dał, liczył na mecza a tu taki numer. Ale ich wybór, odeszli przed końcem i ich strata. Jest 16.30 a my gramy dalej. Sił starcza nam do 18-tej z minutami. Umawiam się z resztą na środę, gdyż jutro jadę na interwizję. Ustalamy, że w piątek jedziemy do Aquaparku w pięć osób. Ci, którzy odeszli, pojadą później. Jedno jest pewne: będziemy ze sobą otwarcie w środę rozmawiać i powiem im jak się czuję. Drugie też jest dla mnie pewne: wiedzą, kto to jest frajer i że ja nim nie będę. To jest moja granica i chcę im o tym powiedzieć, szkoda, że z dwudniowym opóźnieniem. Lepiej później niż wcale.

14 października 2010r.

Punkt 10.03 ruszamy z Bobrka, przez Karb do Centrum. Chłopcy zdecydowali, że pojedziemy autobusem. Miał być tramwaj, co za niekonsekwencja z mojej strony! Usiedliśmy wygodnie w tyle linii 39 i rozkoszowaliśmy się ciepłem wnętrza, gdyż mglista i chłodna aura, która przywitała nas na zbiórce o poranku, dała nam po kościach. Niewzruszeni i po 15 minutowym czekaniu na Dworcu na kolejny autobus, ruszyliśmy w dalszą podróż. Spóźniona linia 820 dotarła na przystanek już pełna. Udało się nam dostać miejsca stojące w środkowej części. Byłem ciekawy jak minie ten etap podróży a głównie myśląc o sobie, co mnie czeka? Kierowcę chyba też przywitał poranek swym chłodem, bo swą energiczną jazdą próbował rozgrzać nas wszystkich. Chłopcy mieli frajdę, bo każde dynamiczne hamowanie czy przyspieszanie, sprawiało, że się lekko przemieszczali. Obserwowałem reakcję ludzi i ich wzrok, kiedy odkryli, że jestem częścią tej dziwnej dla nich grupy. Obok nas stała grupka studentów(i nie tylko), z rozmów wywnioskowałem, że chyba z kierunku pedagogicznego. Gdy pytania przeplatane popychaniem i kłótniami nie miały końca, usłyszałem jak jedna z dziewczyn mówi: chyba zmienię kierunek z pedagogicznego na jakikolwiek inny! Dotarliśmy w końcu do miejsca naszej wędrówki. Krótkie porachunki miedzy członkami grupy i możemy iść dalej. Zjedliśmy po ciastku i z biletami w rękach przekroczyliśmy bramę ZOO. Od początku wiedziałem, że nie są super zadowoleni z tego wyjazdu, ale po przekroczeniu bramy, to ja się zastanawiałem czy był to dobry pomysł. Od razu chcieli się rozbiec i zwiedzać indywidualnie lub w kilka osób, na szczęście udało się utrzymać siedem osób razem. Oglądaliśmy wiele zwierząt, wiele radości i entuzjazmu nam przy tym towarzyszyło, ale atrakcją dnia były dzikie koty, niedźwiedzie, słoń, żubry czy hipopotamy oraz nosorożec, który chciał nas obsikać albo zagazować, bo odwrócił się do nas tyłem i zaczął podnosić ogon…i nie wiem, co by się stało, gdybyśmy byli nadal w środku. Zdobyliśmy także dolinę dinozaurów, które wyglądały jak żywe. Po godzinie 13.00 ruszyliśmy tramwajem do Centrum Bytomia na obiad. Grupa z przewagą 6 do 1 wybrała McDonald’s. Udało nam się szybko zamówić i zjeść przy stoliku. Przed 14.00 ruszyliśmy na Bobrek, mając w pamięci scenę z nosorożcem. Udało się nam bezpiecznie wyjść, być razem i wrócić, co jest dla mnie najważniejsze. Umówiliśmy się na poniedziałek i rozeszliśmy swoimi ścieżkami. Dzień pełen wrażeń i jako wspólny wyjazd przeszedł do historii.

piątek, 15 października 2010

13 października 2010r.

Jestem dziś trochę później w dzielnicy, niż zwykle. Piszę SMS-a, że się spóźnię 5 minut. Gdy dojeżdżam, prawie wszyscy są już na przystanku. Witamy się i chłopaki proponuję szpila, a inni mówią, że dojdą później. Proszę ich o pięć minut i opowiadam o zmianach w naszych planach. Jedziemy jednak do ZOO, a nie na basen. Nie wszyscy są zadowoleni i zaczyna się bunt. Kilka osób w dosadny sposób wyraża swoje niezadowolenie. Wyjaśniam im sytuację i moje obawy związane z wyjazdem na basen. Rozumiem ich zawiedzenie i rozczarowanie, bo też bym się tak czuł. To, że nie jedziemy tam teraz nie oznacza, że nie pojedziemy tam w ogóle. Kilka osób jest chętnych i akceptuje taki plan, choć ZOO nie było ich pomysłem. Po kilku minutach wszyscy chcą jechać tylko jedna osoba nie. Reszta ją namawia, ale X jest nie ugięty. Akceptuję jego wybór i zwracam się do reszty odnośnie szczegółów. Mam jeszcze dwa miejsca i pytam się, co z V i Y? Po zajęciach pójdę ich odwiedzić. Wyruszamy w końcu na boisko. Po drodze idziemy do jednego z mieszkań. Po 10 minutach rodzice wyrażają zgodę i Q może jechać. Jest jeden warunek…ma być punktualnie w domu. Idziemy na boisko, gdzie reszta poszła z piłką do kosza, ale tam ich nie ma. Ktoś chce się pobawić w chowanego. Idziemy na drugie boisko, gdzie można pograć w kosza. Tam też ich nie ma, więc wracamy się na pierwotne miejsce zbiórki. W trzech gramy na jedną bramkę. Co chwilę dzwoni mi telefon od jednego z chłopaków, którzy się przed nami schowali. Nie odbieram i wyciszam. Skupiam się na tych, którzy są. Próbujemy rozwiązać problem flaka w piłce. Z idzie po pompkę. Wraca zagubiona czwórka. X chce jednak jechać i prosi o zgodę. Mówię, że nie mam, bo rozdałem wszystkie przed godziną. Nie ma ciekawej miny. Szybko liczy i wie, że mam jeszcze dwie. Masz rację, mówię, ale one w pierwszej kolejności są dla V i Y, a do ich rodziców pójdę po zajęciach. Teraz gramy i temat uważam za zamknięty. X się cicho obraża i nie gra. Reszta gra szpila, trzech na dwóch. Gdy jest 7:4 dochodzi Ż z kolegami. Idziemy na drugie boisko zagrać w kosza. Jest po 17.30, żegnam się i idę do rodziców V i Y. Nikt nie otwiera. Ś, który był ze mną poszedł zapukać na okno, V i Y jednak nie pojadą…rodzic im nie pozwala. Żegnam się i daję Ś zgodę dla X. Chciałem pokazać chłopcom, że każdy ma prawo wyrażać swoje zdanie, po to się spotykamy. Ja chcę być słowny i dotrzymywać obietnic. Nie wszędzie każdy musi jechać. Jak mu się nie podoba, nie musi brać udziału, ale niech nie niszczy zapału innych. Dziś stanowczo powiedziałem nie załatwieniu spraw przez innych dla kogoś. Można bez pośredników przyjść do mnie. Ci, co nie są obecni w danym dniu, też mają prawo do wyjazdu i nadal są częścią grupy. Wracam pełen tych i innych myśli przez Karb do Miechowic…a jutro wyprawa do ZOO.

12 października 2010r.

Dziś spotkaliśmy się na placu zabaw. Nie wszyscy dotarli, ale i tak mieliśmy dobry czas.Graliśmy trzech na trzech w kosza na boisku położonym pomiędzy dwoma rzędami kamienic. Dyskutowaliśmy także o kolejnej wycieczce. Nie wszyscy mają legitymacje. Zdjęcia z mojej winny musimy przełożyć i przenieść na inny termin. Umówiliśmy się wstępnie do Chorzowskiego ZOO. Propozycją grupy jest wyjazd do Aquaparku w Tarnowskich Górach, ale ja mam już zgody na wycieczkę do ZOO. Jest problem. Naciskają na zmianę planów i wolą baseny. Mówią, że mają dwa dni wolnego, czwartek z okazji dnia nauczyciela a inni piątek, z okazji dobrego dyrektora. Moglibyśmy wstępnie pojechać na dwie grupy. Nie biorą więc zgody i liczą na zamianę. Umawiam się indywidualnie na wizyty w domu, z tymi, którzy mnie o to proszą. Proponuję to także innym, ale nie chcą. Poczekam jeszcze jeden tydzień i będę bardziej naciskał, by do takiej wizyty doszło. Potwierdzam jutrzejsze spotkanie. Zmęczeni meczem idziemy do sklepu. Rozmawiamy jeszcze chwilę i żegnamy się. Czuję się zmęczony a kosz dał mi się we znaki. Wsiadam w moje 183 i jadę do domu. Może zdążę wykąpać córeczkę.

poniedziałek, 11 października 2010

8 października 2010r.

W pełni sił, zmotywowany zarzucam swój plecak. Czuję się jak nowo narodzony, zresetowany, nieprzymulony czy jak ktoś woli nagrzany. Pogoda jest piękna. Wsiadam w moją brykę i jadę na Bobrek, dzielnicę cudów, znikających wraków samochodów, dobrych ludzi i pięknych osiedli robotniczych. Jadę właśnie koło zabytkowej siłowni, która zawsze mnie kusi, by ją kiedyś zwiedzić. Parkuję na placyku, który jest przy zabytkowym osiedlu robotniczym. Dziś, chciałbym zagrać w jakąś szpilę. Może być kosz, ale znając lepiej moją grupę, to raczej fussball. Wszyscy prawie w komplecie spotykam się już na boisku. Nie marnujemy ostatnich promieni jesiennego słońca i po ustaleniu składów rozgrywamy naszego pierwszego grupowego szpila. Dawno się tak dobrze nie bawiłem. Strat w ludziach nie było, ale już w obuwiu tak. Minusem mojej gry w jednej z drużyn, jest to, że nie byłem w drugiej . Konflikty, które się pojawiły staraliśmy się rozwiązać na miejscu, co nie było czasami łatwe. Dziesięć osób może zrobić niezły młyn. Miałem kilka indywidualnych rozmów, np. zaproszono mnie na urodziny, co prawda nie zapraszającego, ale liczy się gest. Po meczu, który trwał 40 minut, kilka osób udało się do sklepu. My graliśmy w jakieś dziwne gry z piłką, których nazw nie pamiętam. Była okazja przyjrzeć się dynamice grupy bez udziału starszych (poszli do sklepu w trókę). Tak streetworking dziś był w użyciu. Po 30 minutach wróciła reszta i zdecydowaliśmy się na zmianę przestrzeni oraz zmianę gry. Udaliśmy się do pobliskiego parku nr 2. Kiedyś to pewnie był piękny park, dziś jest tylko cieniem cienia, …ale miejsce do zabawy w "Policjantów i Złodziei" wymarzone. Kolejny raz dobieramy się w drużyny. Nikt nie chce być kapitanem policjantów. Już chciałem się zdecydować, ale ktoś się jednak uprzedził. Chyba też nie chciał marnować coraz słabszych promieni słonecznych. Gramy dwa razy. W tej dżungli, jak mówił K. „to gówno widać” i ma rację. Po zabawie zbieramy się przy wywróconej akcji(cud, że tam jeszcze leży) i umawiamy się na wtorek. Wcześniej? Niestety mnie nie ma. W niedzielę też? Przykro mi. A w poniedziałek? Dopiero we wtorek. Ustalamy, kto nie ma legitymacji i umawiamy się na sesję zdjęciową, pod białym murem we wtorek, by mogli wyrobić sobie legitymację. Decyduję się, że pomogę im zdobyć zdjęcia, ale wyrobić muszą sami. Jest to warunek, by mogli gdzieś później pojechać. Okazuje się, że znikły ciastka, które schowali na czas gry. Podejrzenia padają na trzy osoby, które musiały pójść wcześniej do domu, ale nie jestem tego pewien. Mógł je zabrać prawie każdy z nich a jak nie oni, to ktoś inny. Jedno jest pewne dla mnie, Bobrek jest dzielnicą cudów. Nawet ciastka tu znikają…!

sobota, 9 października 2010

6 października 2010r.

Dziś jadę przeprosić chłopaków. Źle się czuję. Złapał mnie jakiś wirus i boli mnie gardło, głowa, wszystko. Nie dam rady nic z nimi zrobić. Jestem przed 15.00 a oni już są. Tłumaczę im zaistniałą sytuację. Umawiamy się na piątek na tę samą porę. Mam dwa dni by zwalczyć bestię. Nie mogę teraz być uziemiony, nie w tym okresie. Podają mi kilka propozycji, o które ich prosiłem. Oto one: pójść na basen, do ZOO, do Wesołego Miasteczka. Obiecuję, że sprawdzę, co i jak i dam im znać w piątek. To w takim razie: Nara i do piątku.

4 października 2010r.

Za mną dwa wyjazdy. Idę ulicą i spotykam P. Zaprasza mnie na podwórko. Gramy w UNO, obok ktoś rąbie drzewo na opał. Wygrywam pierwszą partię. Dochodzi jego kolega i idziemy zgrać szpila na tyłach budynku. Jedna bramka jest wymalowana na jakiejś ścianie a inna stoi zbita z trzech tyczek. Nie jest źle, mam tylko na sobie ciężki plecak, ale i tak przegrywamy. Gramy jeden na dwóch. Chłopak jest dobry. Jest parę minut przed 15.00 więc żegnam się i idę na wyznaczone miejsce spotkania. P. idzie ze mną. Czekamy chwilę i pojawia się K., G., i W. Idziemy na pierwsze nasze zakupy do sklepu. Umowa jest taka: dostają 10zł i mogą dziś wydać na co chcą, tylko do zjedzenia i picia. Za ich zakupy potrzebuję paragon. Jeśli nie wydają wszystkiego, reszta wraca do mnie. Będzie na inny dzień. K. dostaje kasę jako pierwszy. Nie ma ich jakieś 5 minut. Pierwszy wychodzi K., podchodzi do mnie i zdaje mi relację z zakupów. W kolejce zostaje G. i on płaci. Ciekawe, jest młodszy od K. i to nie on dostał pieniądze, tylko K. K. zrezygnował w funkcji jaką otrzymał w tej sytuacji, choć wiedział, że kolejnego dnia ktoś inny dostanie pieniądze. Czemu…bo G. jest dobrym animatorem i w tym składzie grupy, to on jest liderem. To wiem na pewno. Dostaję paragon i resztę. Idziemy na teren po hucie. Siadamy na bloku skalnym, obok zwalonych części komina i gramy w Uno. Po kilku partiach jest propozycja z mojej strony, by oni zainicjowali zabawę. Gramy w Policjantów i Złodziei, lecz po kilku chwilach odkrywamy, że teren jest zbyt trudny dla tego typu zabaw. Rezygnujemy i wracamy na plac zabaw. Tam gramy w Ubongo. Mamy niezły ubaw. Po chwili postanawiamy iść sprawdzić co się dzieje na boisku. W. widzi znajomych i chce się pożegnać, odchodzi i po chwili, wraca by odebrać swoją należność- garść cukierków, które oprócz wody smakowej i chipsów sobie kupili. Znów wraca, tym razem w roli pośrednika. Dwójka chłopaków chce dołączyć do nas. Mówię, że jestem do dyspozycji i mogą przyjść się umówić na spotkanie. Znam ich z widzenia. Jednego spotkałem ostatnio w piątek, jak się wybierał na mecz a drugiego kojarzę z boiska. Ale chyba się wstydzą. Umawiamy się, że o 17.00 tu na nich czekam. Jednak nie dochodzimy do boiska w całym składzie. G. musi iść do domu, a P. spotyka kolegę i się żegna. Zostaje K., bo W. poszedł jednak z tą dwójką. Idziemy dalej i rozmawiamy o różnych rzeczach. Ci co odeszli znowu się pojawiają i tak w kółko. O 17.00 jest K. z A. Opowiadam im o tym co robiliśmy i co będziemy może robić. Są zdecydowani. Umawiamy się na środę, by w coś pograć. Rozchodzimy się, ale K. i P. idą mnie odprowadzić na przystanek. Jeden próbuje wyciągnąć kasę na batony, na cokolwiek. Nie zgadzam się, znam już zakończenie takich historii. P. zniechęcony odchodzi, rozmawiam jeszcze chwilę i się żegnam. Dziś już pora wracać.

piątek, 8 października 2010

2 października 2010r.

Dziś mamy piękną pogodę. Jest przed g.10.00, a ja już jestem na dzielnicy. Jeszcze niecałe 30 minut i wyjeżdżamy. Idę ulicami, łapiąc poranne promienie słońca. Dzielnica budzi się dopiero po piątkowej nocy. Robię spontaniczne koło wokół kilku przecznic. Kieruję swój ociężały krok w stronę przystanku. Gdzieś podświadomie czuję, że będę oglądał Karate Kid po raz drugi. Na przystanku już jest S. Witamy się i rozmawiamy. Dochodzi S. i B. i już wiem, że pojedziemy tylko w takim składzie. Reszta nie przyjdzie, bo mają jakieś sprawy rodzinne. Jeszcze S. biegnie do domu po legitymację i jedziemy. W tramwaju czuję się tak jak bym miał dejavu. Ten sam przystanek, to samo kino i… tak, ten sam film. Cola też ta sama tylko teraz jest słodki popcorn (fuj). Jedna rzecz się zmieniła, film jest puszczony dobrze. O tę scenę znam, ha! tamtą także…Czas wracać. Rozmawiamy o sporcie i sztukach walki. Decydujemy się coś zjeść. Daję chłopakom wybór. Pizza, KFC, Kebab lub Mc Donald’s. Moje starania i tak kończą się pytaniem: a co by Pan chciał? Mi to jest obojętne. Ale gdyby jednak Panu nie było obojętne? Przy Centrum Kardiologicznym jest decyzja: KFC. Myślę sobie, jednak zdecydowali sami. Jesteśmy w galerii w dziale restauracji. Do możliwości doszedł jeszcze Chinol, a i tak wylądowaliśmy … u wujka Mc Donalda. Jemy w środku, rozmawiając. Czas płynie niemiłosiernie szybko. Przed 15.00 jesteśmy na Bobrku. Odwiedzamy boisko z nową halą sportową, z nadzieją, że może ktoś tam jest i w coś gra. Pusto, więc wracamy do miejsca, gdzie zostawiłem samochód. Żegnamy się i do zaś.

1 października 2010r.

Za nami udane wyjście do kina. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Po sześć osób. Pierwsze wyjście miało miejsce w piątek. Spotkaliśmy się o 13.00 przed pustostanem. Warunki pogodowe były nie najlepsze do środy. Nie miałem okazji się z nimi spotkać, choć próbowałem. Jest nas już trzech i idziemy załatwiać zgody od rodziców. Mam możliwość zobaczyć gdzie mieszkają i poznać rodziców/opiekunów. Pierwsza wizyta jest krótka. Wymieniamy parę zdań, mówię mamie K. z jakiej bajki jestem i dlaczego zabieram jej syna i inne dzieci do kina… pani przerywa mój wywód stwierdzeniem: to gdzie mam podpisać? Jeden jedzie już na pewno. Po drodze spotykam ekipę, z którą już się wstępnie umówiłem na sobotę. Daję im zgody, tłumaczę co i jak i odpowiadam na parę pytań. Idziemy do kolejnej kamienicy. Chłopak mieszka na parterze, więc nie mam okazji zobaczyć piętra. Otwierają się drzwi i znika. Znów się otwierają i pojawia się z mamą. Kolejny raz opowiadam moją historię. Tu mój monolog zostaje przerwany jeszcze szybciej. Podpis, żegnam się i przypominam, że o 15.00 na Ratuszu. Pani się dziwnie krzywi i pyta się gdzie to jest…a koło piekarni, wszystko gra. Idziemy jeszcze po kolejną osobę. Kilkukrotne stukanie do drzwi pozostaje bez odpowiedzi. Trudno. Czekam jeszcze przy Żabce na dwie osoby, z którymi umówiłem się w środę, jak już wracałem do domu. Ale ich też nie ma. Przed 15.00 jestem na Ratuszu a tam gromadka dzieciaków. Każdy trzyma w ręku zgodę. Jedni mają pismo, które przygotowałem, a inni odręcznie napisane zgody od rodziców. Wszyscy mają wielkie oczy i chcą bardzo jechać. Tylko jeden, który wybiera się na mecz Polonii Bytom z Widzewem o g.17.00, przygląda się jak rozwiążę tę sytuację. Nie mogą jechać, bo ja nie będę tak pracował. Umówiłem się z tymi osobami i tylko z nimi pojadę. Dzisiaj i jutro nie pojadą, ale mogą przyjść na następne spotkanie w tygodniu, byśmy mogli się poznać. Chcą ze mną iść do rodziców i potwierdzić oryginalność pisma, bo myślą, że im nie wierzę. Rozwiewam ich wątpliwości i mówię jeszcze raz, że ja nie pracuję w ten sposób i nie zabieram dzieci, których nie znam w ogóle. W głębi duszy wiem, że pasują do profilu moich działań, ale jeśli pozwolę jednym, to się już nigdy nie odpędzę od dzieciaków. Jest to normalna reakcja. Chłopcy się chwalą w szkole czy na podwórku, że idą z Panem do kina i ci, którzy widzą, że ktoś zabiera tych, co nikt inny nie zabiera, też widzą szansę dla siebie. Ale nie dzisiaj i nie na pięć minut przed wyjazdem. Żegnam się z wszystkimi, którzy zostają i przypominam im, by przyszli w ciągu tygodnia, a z resztą grupy wsiadamy do nadjeżdżającej 5 do Zabrza. Po wielu innych przygodach tego dnia sjedzie nas w końcu pięciu. Przed 16.00 jesteśmy już w Multikinie. Z dwóch filmów wybierają Karate Kid, choć ten drugi był w 3D i chyba z ciekawą animacją. Przegrał za tytuł „Żółwik Sammy w 50 lat dookoła świata”. Kupujemy popcorn i litrową kolę i…po 140 minutach wychodzimy. Spytasz: hej, co tak długo? Wystarczy, że film się rozpocznie bez dźwięku a obsługa zauważy po kilku minutach i puści film od początku…z reklamami i zwiastunami. Mamy 40 minutowe spóźnienie. Jesteśmy parę minut za późno i musimy czekać kolejne 20 minut na przystanku. Szybka decyzja i jesteśmy w Mc Donald’s. Zamawiamy na wynos. Kilka osób przygląda się nam w tak, że nie sposób zauważyć, a nie oszukujmy, się rzucaliśmy się w oczy. Odbieramy dwie duże torby papierowe i znikamy. Zdążyliśmy jeszcze skonsumować ich zawartość na przystanku. Szumiąc i skrzypiąc nadjeżdża nasze wybawienie. Kolejne kilka minut i żegnamy się na Bobrku. Jest parę minut przed 20.00. Proponowałem telefon do rodziców…ale to był głupi pomysł, bo nikt nie pamięta numeru telefonu… Nikt też nie dzwoni do mnie (mój nr był na pismach do rodziców). Zostałem sam. Moje ciało i mózg pracowały na najwyższych obrotach. Skupienie i uwaga jest wysoka. Przecież jest piątek, po robocie i na dodatek po pracy i jeszcze ten mecz i ta dzielnica. Szybka decyzja i wsiadam w bankę na Centrum. Zdążyłem przed kibicami przejść pod Dworcem na przystanek. Policja już jest na płycie dworca i czeka razem ze mną. Oni na kibiców, których chcą bezpiecznie odprowadzić, a ja na 623, które zawiezie mnie do domu.