piątek, 20 września 2013

6 dni i nocy



Wtorek rano. Kłębowisko chmur i silny wiatr towarzyszą mi w ostatnich przy pakowaniu busa. Śpiwory? Są! Dmuchane materace? Są! Koce? Są! Kanadyjki? Są! Namioty? Są! Bagaż? Jest! Dokumenty, papiery z auta itp. mam. Mogę odpalać wehikuł i jechać na Bobrek. Chłopki już są. Zgody, bagaże, jedzenie i najważniejsi goście już są. Wszyscy w komplecie i w aucie. Ustawiamy GPS-a i ruszamy…acha, jedziemy jeszcze po jedną osobę, o której prawie zapomniałem. Jest 27.08.2013. Prawie koniec wakacji a my jedziemy dopiero odpoczywać. Kierunek Mazury, ale najpierw po drodze zahaczamy o stolicę a dokładnie Stadion Narodowy. Tak, nie jest to Hiszpania ani Anglia, lecz piękne Mazury. Droga do Warszawy mija nam szybko. Przed 13.00 jesteśmy pod stadionem. Duży i robi wrażenie. Mamy bilety na 13.30. Płyta stadionu, trybuny, loże nie loże, szatnie czy prysznice a nawet parking czy kaplica stoją przed nami otwarte. 90 minut zlatuje nam szybko. Każdy z nas ma zestaw słuchawkowy, dzięki któremu słyszymy każde zdanie naszej przewodniczki. Chłopaki szybko odkrywają, że można zmienić kanały i podsłuchiwać innych przewodników (dobra opcja, jeśli Twój przewodnik przynudza i na stadionie jest druga grupa). Warszawę opuszczamy po 16.00 i kierujemy się do Mrągowa.
            Na miejscu jesteśmy po 19.00/ Mamy mało czasu, gdyż już zaczyna się ściemniać. Rozstawiamy namioty i organizujemy swoją pierwszą noc. Dziś nie jesteśmy sami, gdyż trwa jeszcze obóz z Wisły. Łąka zapełniona jest namiotami, lecz miejsca jest dużo dla wszystkich. Trzask palonego drewna i blask ogniska- nie ma nic lepszego niż biwak!
            Środa była czasem odpoczynku. Śniadanko na kocyku, jeden szpil w bale i do wody! Pomost jest idealny i daje wiele możliwości do zabawy a woda jest mokra. Po długiej kąpieli i innych wariacjach wodnych czas na obiad. Gotowaliśmy w wielkim woku mięso, cebulę, paprykę, fasolę i kukurydzę. Wszystko doprawiliśmy koncentratem pomidorowym (najlepszy z Pudliszki, no nie Kamil?), ziołami i konsumpcja! Duże bułki z pachnącą, czerwoną bryją- niebo w gębie. Chwila pauzy i do wody, zakupy, woda i kolacja. Kiełbaska z ogniska na sześć sposobów. Tak mija nam drugi dzień, czas spać. Fenomen mazur-to już mój czwarty wypad z różnymi chłopakami i prawie wszyscy idą spać wcześniej niż zakładałem, czyli 21.00 max 22.00 i śpią do 8.00 nawet 9.00 rano. Bajka.
            Czwartek rano. Śniadanko na kocyku i w drogę. Dziś spływ kajakiem po rz. Krutyń. Wybieram zawsze jedną firmę, która prowadzona jest przez rodzinę. Miła obsługa a raz jak nas złapał deszcz po godzinie i musieliśmy skończyć, to zostaliśmy zaproszeni na drugi dzień i puszczeni na spływ za free. Mamy trzy kajaki i jesteśmy gotowi do spływu. Najpierw przepływamy przez wioskę Krutyń, potem jest Stary Młyn, dalej port Rosocha a kończymy w Ukcie o 15.00. W sumie 15 km to całkiem ładny dystans jak na pięć godzin i przerwę na obiad. Wracamy starą, ale piknie odrestaurowaną T3 marki VW. Tak jesteśmy tutaj by zabrać siły na dalszy remont naszej Dieselki i wreszcie go skończyć. Zakupy i znów jesteśmy nad jeziorem a dokładnie w. Kolacja to steki na sześć sposobów. Rozmowy przy ognisku i szybki sen.
            Piątek spędzamy nad jeziorem. Gramy w bale. Idziemy po drzewo. Gotujemy obiad a dokładnie niezapomnianą fasolkę po bretońsku. Znów idziemy po drzewo. Jezioro. Łąka. Latryna. Jezioro. Dziś na kolację jemy gotowaną kukurydzę i ziemniaki z ogniska. Garnek zabraliśmy(pożyczyliśmy) od ogiera, którego ma gospodarz i w nim gotowaliśmy kilkanaście kolb. Ziemniaczki włożyliśmy w folię i do żaru. Wszystko smakowało pysznie w szczególności, kiedy siedzi się na pomoście i próbuje łowić rybki. Czysta sielanka, która spodobała się nie tylko mnie, ale także chłopakom. Czterech z nich mogłoby tak spędzić nawet dwa tygodnie. Rytm dnia, który wyznaczał życie w naszym obozie dawał sens i uspokajał. Nuda stała się pojęciem z kosmosu. Pobudka, śniadanie, rozpalanie ogniska, zbiórka drewna, rąbanie drewna, wyprawa po wodę pitną, przygotowanie obiadu, mycie naczyń, kąpanie, wychodek, leżenie pomoście, bieganie po lesie, zakupy, jezioro, kolacja, pilnowanie ognia i wiele innych ważnych czynności było składowymi naszego obozu. Oczywiście nie mieliśmy latarek, tylko my i piękna przyroda.
            W sobotę pojechaliśmy zwiedzać zamek w Reszlu. Ruszyliśmy szlakiem fortyfikacji obronnych i zwiedziliśmy bunkry w Mamerkach. Potem był obiad w knajpce, gdzie chłopaki próbowali podrywać kelnerki i pierwsza ulewa, która zastała nas konsumujących dobrego kotleta w Giżycku. Port, który myślałem, że będzie atrakcją a został skwitowany: a po ch.. my tu przyjechali? Wracajmy nad jezioro! OK. Jeszcze zakupy i po 16.00 jesteśmy u siebie. Po kąpieli, kolacji, zbieraniu drewna idziemy się pożegnać z gospodarzem. Spędzamy tam jakieś dwie godziny, bo trawiliśmy na wieczorny obchód inwentarza. Najpierw dojenie krowy, karmieni cielaka, wizyta u królików no i u Ogiera. Bestia ogromna i każdy z nas czuł respekt do tego dużego, czarnego jak węgiel konia. Wypuściliśmy go na pastwisko i po drodze zauważyliśmy (to był celowy zabieg chłopców od samego początku) Land Rovera. Od razu Gatka szmatka: a bym się nim przejechał. Pewnie szybki? Itp. Robert, gospodarz rzekł do syna: Tomek, zajdź po kluczyki, i się zaczęło. Jazda po dzikich lasach i łąkach, żwirowniach i wąskich drogach, aż zapierało dech w piersiach. Wieczorne przygody, były brakującą wisienką na torcie, jakim był nasz wyjazd.
            W niedzielę wstaliśmy przed 7.00 i po szybkim pakowaniu ruszyliśmy przed 8.00 w stronę domu, Bytomia. Dotarliśmy po 15.00 do domów, by mieć jeszcze chwilę czasu przed rozpoczęciem utęsknionej szkoły.

PS. Serdeczne podziękowania dla Ewy i Roberta Rataj z Krzywego „Ranczo” za gościnność i życzliwość, jaką obdarzyli nas przez te sześć dni. Serdecznie pobyt u nich polecam!
 

 
 
 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz