sobota, 27 listopada 2010

26 listopada 2010r.

            Dziś słonecznie i choć trochę można się nacieszyć promieniami słońca. Jest około +7ºC. Po wizycie w szkole podstawowej, wiem, na czym stoję. W środę będziemy chodzić na salę, jeśli dzieciaki się zgodzą. Koszt na dziś to 90zł za dwie godziny. Pytanie, jakie mi się nasuwa, to czy uda się nam wydać tą kasę w inny, ale lepszy pomysł? Jest możliwość chodzić na bilard, gdzie godzina kosztuję 10zł lub kręgle za 45zł/h. Razem 55zł za dwie godziny zabawy. Problemem jest zimno i śnieg, cała ta zima. Jeśli chodzi o ferie, to już wiem, że szkoła poza zajęciami z tańca nic nie organizuje. Fajnie, będzie coś ekstra na ten czas dla dzieciaków wymyśleć. Dziś zebraliśmy się prawie wszyscy na boisku. Koniec tygodnia sprawia, że jest tłoczno, pomimo spadającej temperatury z każdą minutą. Ja jestem w 2 bluzach i kurtce i komfortu nie czuję. Obok mnie chłopaki w samych bluzach, grzejąc ręce w kieszeniach swych cienkich dresów. Nikt nie ma zimowych butów. W tym obuwiu nie jest możliwa gra w piłkę. Dzielimy się na dwie sześcioosobowe drużyny. Gramy szpila do 10 punktów, po dwie połowy na nowych zasadach, cokolwiek to oznacza. Atmosfera jest dobra. Dziś przecież gra Polonia Bytom vs Legia Warszawa. Kilku chłopców się wybiera na stadion. Będą stali przy płocie i kibicowali. Pierwszą połowę wygrywamy 10:9. Dochodzi jeszcze kilka dzieciaków. Zmieniam się z jednym z nich i idę pograć w kosza z chłopakami, z którymi dawno nie miałem kontaktu. Pomysł z salą się im spodobał. Trzeba będzie spróbować ją załatwić za darmo lub znaleźć sponsora, bo 360,00zł miesięcznie to duży wydatek a w sumie tylko 8h zabawy. Od 15.30, to już w ogóle nie jest przyjemnie. Zimno przenika do szpiku kości. Jeśli mi jest zimno, to aż strach pomyśleć jak oni się czują. Jedno jest pewne, że są twardzi i zahartowani. Grasz, ruszasz się albo marzniesz, to jest twój wybór. Jedyna zimowa możliwość. Oczywiście, zawsze możesz iść jeszcze do domu. Zastanawiam się, co sprawia, że pomimo tak złej pogody, tak wielu chłopaków jest na dworze a nie w swojej kamienicy? Inną sprawą jest, że niektórzy z nich, jak nie zagrają w piłkę raz dziennie, to nie zasną! Po 17.00 idę do domu. Umawiam się na następny raz, a to niestety będzie dopiero w następny poniedziałek, gdyż mam wyjazd służbowy. Nienawidzę piątków na Bobrku, bo nie ma się jak stąd wydostać bezpośrednio na Miechowice, tylko trzeba jechać przez Centrum. W domu, próbuję się rozgrzać, lecz dopiero napój imbirowo-miodowy o dziwo przywraca mi prawidłowe krążenie.

środa, 24 listopada 2010

24 listopada 2010r.

Śnieg…jak dobrze, że zaczął padać!! Czekałem na to całą jesień!! Jak to śpiewa Jaromir Nohawica: …To mokré bílé svinstvo padá mi za límec už čtvrtý měsíc v jednym kuse furt prosinec Večer to odhážu namažu záda a ráno se vzbudím a zas kurva padá… Nie ma nic gorszego jak mokry śnieg  na ulicach, podwórkach i co gorsze w miejscu pracy. Udałem się do pierwszej Szkoły nr 3. Po kilku minutach pojawił się pan dyrektor i zaczęliśmy rozmowę. Okazało się, że Bobrek to miejsce gdzie wszyscy biją się o halę i jedyny wolny termin to od 19.00!!
W poniedziałek i czwartek karate, a we wtorek i piątek ćwiczą dwie drużyny piłkarskie. Środa też zajęta, przez młodzież z Domu Nadziei. Jedyny wolny termin, to sobota, ale wtedy gralibyśmy z nauczycielami, więc jak przypuszczam chłopaki tego nie zaakceptują. Opisuję, co robię i na czym moja praca polega. Wyrażam naszą gotowość do współpracy i udziału w różnych zawodach, akcjach czy spotkaniach. Słucham z uwagą o problemach z uczniami i zostawiam moją wizytówkę. Idę do szesnastki, szkoły podstawowej, lecz pani dyrektor nie ma. Umawiam się na jutro na 9.15. Różnica między tymi dwoma obiektami jest ogromna, jeden jest darmowy, bo ze środków unijnych a za ten musielibyśmy zapłacić. Poczekam do jutra i zobaczę, co da się załatwić. Zaś to mokre białe świństwo zaczyna intensywniej padać. Jestem na placu zabaw, gdzie spotykam pierwszą niepowtarzalną śnieżynkę B. Nie zniechęcony aurą, ma piłkę. Rozmawiamy chwilę o wczorajszej dyskotece, na której był. Nikt więcej nie przychodzi, ale ja już wiem, że dojdą wszyscy na Hilwę. Jesteśmy we dwóch i gramy w olimpiadę. Nie mija kilka minut i są kolejne dwa a nawet cztery płatki śniegu. Śnieg jest nieproszonym gościem na boisku. Nie gra, ale równocześnie bierze czynny udział i jako niezrzeszony zawodnik, gra przeciwko każdemu z nas w swej mokrej i zimnej jak lód naturze. Sypie coraz mocniej, aż przez chwilę tworzy biały dywan, po którym my próbujemy biegać, grając i ślizgając się równocześnie. Pierwszy mecz kończy się kłótnią. Bijatyka wisi w powietrzu, a atmosfera gęstnieje. Jednak nie ma walki. Sprawa kończy się na wyzwiskach i wykopaniu piłki w pobliskie krzaki. Dochodzą kolejne śnieżynki i już w kompletnym składzie gramy nową szpilę. Robię zamieszanie i przy podziale na drużyny wprowadzam zamiast nr., litery alfabetu. Patrzą na mnie znów dziwnie, ale chcieli bym rozdzielił, to moja sprawa, jaką metodę wybiorę! Stawiam na swoje. Kończymy grę przed 17.00. Ja jestem zmęczony i mokry. Mam nadzieję, że uda się choć raz w tygodniu  być w jakimś suchym i ciepłym miejscu. Jest ponad 2 stopnie C. a ja chcę tylko do domu, pod ciepły prysznic i do michy bigosu! Uważam, że 4h w takich warunkach to dobry wynik.

wtorek, 23 listopada 2010

23 listopada 2010r.

            Szykuję się do zimy stulecia. Metoda jaką wybrałem jest prosta: nie ubierać się za ciepło, bo kiedy będzie naprawdę zimno, to co ubiorę? Jak już wspomniałem nie raz, miejscem mojej pracy jest dzielnica Bobrek. Dzisiaj pojechaliśmy w trójkę do Agory. Planujemy wyjście do kina i chcieliśmy sprawdzić czas, koszty i co byśmy tam mogli jeszcze  robić. Trwało to 90 minut i wróciliśmy. W mniejszym gronie nie było tyle napięć i mogliśmy swobodnie porozmawiać. Wspomniałem, że nie mam w domu TV. To niemożliwe, jak to, nie stać mnie? Sześć lat bez telewizji, jak to możliwe? Mówię o moim wyborze, dlaczego, ile czasu marnowałem itp. Teraz jestem: ten bez TV! Co za borok. Na Stalowej spotkaliśmy jeszcze D. i K. Dziś w szkole podstawowej była dyskoteka i B., który ma piłkę też tam był. Chłopcy próbowali wejść, ale jako, że nie są z tej szkoły, zostali wyrzuceni. Piłkę zdobyliśmy w inny sposób i znów poszliśmy na Hilwę. W mroku dwóch lamp zagraliśmy w medale i olimpiadę. W pierwszej grze, gra się we dwóch na jednego bramkarza, do dwóch goli, a olimpiada to strzelanie goli z różnych miejsc. Kto ma najsłabszy wynik, staje na bramce. Ten, kto grał ze mną, nie był zadowolony. Granie ze mną to przekleństwo, ale o dziwo mój duet trzy razy pod rząd wygrał! Szacun, jak to mawiał Pyrczek. Jest przed osiemnastą. Dziś był dobry, ale zimny dzień. Jutro mam spotkanie z dyrektorem szkoły w sprawie hali. Gdzieś musimy przezimować, inaczej zamarzniemy.

poniedziałek, 22 listopada 2010

22 listopada 2010r.

            Dotarłem na Bobrek. Czuć w powietrzu zbliżającą się zimę. Jestem ciekaw, bo od środy mnie na Bobrku nie było. Uczestniczyłem w szkoleniu, które ma na  celu poprawić jakość mojej pracy. Od 15 listopada mamy nowe centrum handlowe AGORA w Bytomiu. Chłopcy już tam byli i proponują byśmy poszli tam jako grupa. Miejsce ich własnej pielgrzymki to centrum gier komputerowych. Niektórzy byli tam już  kilka razy i nie wygląda na to by miało się im tam znudzić. B., który pożyczył grę, nie przyszedł, dlatego udaliśmy się na Hilwę, by zagrać w kosza.  Był to czas wygłupów i szalonej gry, gdzie kroki i zasady nie miały zastosowania. Po dwóch meczach, nie mieliśmy już sił. Warunki nie są najlepsze a aura nas nie rozpieszcza. Udaliśmy się do sklepu na zakupy. Dziś każdy mógł wybrać co chciał do kwoty 2,50 zł lub wejść w układ z kimś i kupić coś wspólnie. Rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić i jedno jest pewne, że koło AGORY nie przejdziemy obojętnie. Pożegnałem się i połamany, zmarznięty wróciłem do domu.

środa, 10 listopada 2010

8 listopada 2010r.

             Jest zimno, mokro i obleśnie. Cały Bobrek jest we mgle, a aura tajemniczej nudy wyziera z każdego miejsca. Idę ulicą i spotykam B., zdaje mi relację z wczorajszego meczu. Było ślisko i grając na Hilwie miał niezły ubaw. Dziś też by pograł. Siąpi, a z pobliskiej kopalni widać słup ognia, który całym swym blaskiem przebija się przez wszechogarniającą mgłę. Na rogu ul. Stalowej spotykam K. Obaj chłopcy mają ochotę w coś zagrać. Udajemy się do jednej z kamienic i obok WC przy oknie na półpiętrze rozkładamy grę. Kątem oka widzę skradającego się K. Chce nas wystraszyć, ale udaje mu się tylko wystraszyć B., bo K. jest tak ruchliwy, że nie ma możliwości go zaskoczyć. Warunki są tu trudne, K. proponuje byśmy poszli do kościółka, czyli kaplicy ewangelickiej, która stoi pomiędzy rzędami familoków. Tam jest daszek i można się schronić oraz spokojnie rozegrać grę. Gdy jesteśmy już na miejscu, okno od drzwi wejściowych jest rozwalone i można spokojnie je otworzyć. Chłopaki jednak się nie decydują wejść do środka. Gramy w CYTADELĘ po dwie postacie, by była większa interakcja między nami. Jako pierwszy osiem dzielnic ma K. ale na punkty wygrywa B. Decydujemy się pójść do sklepu. K. idzie do domu i już nie może więcej wyjść. B. przypomniał sobie, że miał zajść komuś po coś i zapomniał to odnieść. Idzie w końcu po godzinie. Matka K. woła go do siebie. Wraca i razem w trójkę idziemy do Biedronki. Po drodze rozmawiamy o projekcie kolędnicy. Jest to moja propozycja na to by zarobić kasę na wyjazd w góry. Chłopcy chodziliby i śpiewając kolędy zbieraliby wolne datki. Jakąś część przeznaczylibyśmy na wyjazd a cześć byłaby dla nich. Chłopaki są zainteresowani i gotowi się zaangażować. Obiecuję, że przygotuję projekt i będę szukał dodatkowych pieniędzy na nasze działania. Po drodze dołącza do nas S. Każdy kupuje to na co ma ochotę, soki, bułeczki i jedną czekoladę, której i tak nie zdążyliśmy zjeść. Idziemy na bilard, gramy dwie gry kontynuując wątek kolęd. Jest po 17.00 gdy kończymy grę, umawiam się na środę i idę na autobus. S. czeka ze mną na przystanku i jest to fajna okazje porozmawiać jeden na jeden. Po 18.00 jestem w domu z ogromnym bólem głowy i z nadzieją, że ten projekt może się udać.

6 listopada 2010r.

            Jestem na Bobrku po 8.15 i udaję się na miejsce zbiórki. Chłopaki już są, sprawdzam legitymację i ruszamy banką do Centrum. Tam biegnąc udaje nam się złapać 19-stkę i po 45 minutach jazdy przez Radzionków jesteśmy w Tarnowskich Górach. Jeszcze jedna przesiadka i po 10.00 jesteśmy na kąpielisku. Emocje się uwalniają a ja się cieszę, że udało nam się tu dotrzeć. Czarna rura rządzi tak jak poprzednio, inne atrakcje się nie liczą, no chyba że mówimy o sztucznej fali. Bawiliśmy się, ucząc się przełamywać swój strach, by w końcu zwycięsko pokonać czarną rurę. Wracając do domu, spotkaliśmy kibiców Ruchu Chorzów na przystanku, na szczęście udało nam się bezpiecznie dotrzeć na Dworzec PKP w Bytomiu. Po kłótniach i przepychankach zdecydowaliśmy się na posiłek. Walka toczyła się pomiędzy pizzą a hamburgerem. Po 14.00 byliśmy już na Bobrku zadowoleni i szczęśliwi, że się ten wyjazd w końcu odbył.

piątek, 5 listopada 2010

5 listopada 2010r.


            Dziś zaplanowana wycieczka więc gotowy i w kąpielówkach na sobie udałem się do mojej  świeżo wypucowanej bryki, z szybką- nówką( miałem  włamanie 23/10) i odpalam…a tu niespodzianka. Ryk na pół Miechowic! Myślę, gdzie mój tłumik? Czyżbym się urwał na garbie, który powstał ze szkód górniczych? Nie, życie nie jest proste, lubi dać w mordę i to dwa razy. Dziś zniknął mi katalizator…wiem trudno w to uwierzyć, ale sam widziałem miejsce gdzie ów był zazwyczaj a jest puste. Dynda tylko równiusieńko obcięta rura. Jest przed 13.00 a za 30 minut mam być na Bobrku. Już wiem, że nie pojedziemy, gdyż mamy zbyt mało czasu, by przeorganizować wyjazd. Udaję się na 183 i za parę minut, pięknym, nowiuśkim taborem, posiadającym wszystkie niezbędne części udaję się na miejsce zbiórki. Chłopaki już są w komplecie. Mówię, jaka jest sytuacja i wyjazd odwołany. Energia i emocje lepsze niż na wczorajszym meczu Lecha. Po 15 minutach, dochodzimy do wspólnego zdania i przenosimy wyjazd na jutro. Mówię o swoich obawach i tego, że boję się jechać w nieznane. Oni, że bardzo chcieli jechać i są mocno zawiedzeni a także rozczarowani. Ja mam w sobotę więcej czasu i możemy spokojnie dojechać sobie autobusem. Dochodzi do nas reszta i prawie pełnym składem idziemy na boisko. Dwóch idzie na zakupy a ja z resztą na „Hilwe”. Rozmawiamy o wczorajszym meczu i emocjach z nim związanymi. Jest nas dziś dużo więcej, bo od 15.00 zajęcia na boisku ma Fundacja Dom Nadziei. Dwóch chłopaczków z tej grupy dochodzi do nas. Jest duże zamieszanie i swobodna wymiana myśli. Nikt nikogo nie cenzuruje. Mecz nie należy do udanych. Przed 16.00 decydujemy się zmienić rozrywkę i pójść do Parku, by zagrać w Policjantów i Złodziei. Gdy grupa złodziei się chowa,  policja liczy i bez zgody oraz wiedzy reszty zjada wspólną czekoladę, którą mieli na przechowanie. Mają teraz dużo energii i łatwo nas znajdują i wyłapują. Tylko ja widzę jakiś problem w tym, co zrobili, reszta mojej złodziejskiej grupy nie. Dziś słyszę, bym lepiej się zamknął, bo nic nie wiem i się nie muszę wtrącać. Po 15 minutach kłócenia się, kto dał pomysł by zjeść, kto ile zjadł kostek, zaczynam się śmiać. Przecież nie chodzi mi o czekoladę, mówię, ale o to, że oszukujemy się nawzajem i nadal sobie nie ufamy. Bez gniewu i oburzenia reszty pozbawionych możliwości konsumpcji czekolady, zostałem sam. Temat umarł. Jest przed 17.00 i pora kończyć, gdyż jest coraz ciemniej. Mam kolejny orzech do zgryzienia i chcę przeanalizować ich potrzeby i oczekiwania odnośnie naszych spotkań, bo tu jest najwięcej napięć, ale zacząć chcę od siebie.

środa, 3 listopada 2010

3 listopada 2010r.


            Dotarłem do domu. Zmęczony, ale zadowolony wróciłem, a przejeżdżając przez Bobrek(zawsze tak jest, gdy jadę do/z Cieszyna) rozglądałem się i zastanawiałem, co się wydarzyło w czasie mojej nieobecności? Wypakowałem samochód i … na przystanek! Po 14.00 z minutami jestem na dzielnicy. Idę na spacer, słońce mimo chłodu można jeszcze wyczuć. Robię pierwsze koło i wracając ul. Piecucha spotykam kilku chłopaków, tzw. grupę A.Q.U.A, tylko bez Q. Rozmawiamy chwilę, mają już inne plany na dziś więc idę szukać reszty. Nie było mnie kilka dni i zauważam pewien dystans co do mojej osoby. Na boisku spotykam chłopaków. Razem się cieszymy- ja, że nie zapomnieli, a oni, że jednak wróciłem. Gdy kilka dni temu się żegnaliśmy, mówiłem im, kiedy i dlaczego później pojedziemy na basen oraz dlaczego nie ma spotkań, ale zdążyli zapomnieć. Gramy w karne, by potem rozegrać mecza z innymi chłopakami, którzy na jedynym porządnym boisku na Bobrku zdążyli się zebrać. Gram z dwójką w kosza, patrząc jak reszta gra w nogę. Do 16.00 już jest po wszystkim. Karne zadecydowały o wygranej i przegranej. Chłopaki się rozchodzą, umawiam się na jutro, bo w piątek wyjazd na basen. Dochodzi do nas już wolna grupa A.Q.U.A. i to w pełnym składzie. Gadamy chwilę, a ja próbuję wczuć się i na razie pomyśleć, jakie mogą być ich potrzeby i jak ja mogę być pomocny w ich realizacji. Nie mam żadnego wielkiego celu pedagogicznego, ale jedno wiem, chcę im towarzyszyć i pomóc im znaleźć ich własną drogę. Jest późno i czas na ewakuację, bo od 16.00 robi się ciemniej i ciemniej, aż mroczno. Opuszczam boisko i towarzyszą mi trzy młode osoby. Umawiam się na spotkanie i żegnamy, …bo każdy może wrócić do swoich zdań, jedni tych szkolnych inni tych z pracy. Lęk, że moja nieobecność w dzielnicy sprawi regres w relacjach, okazała się nieprawdziwą mrzonką. Uff..